Walizka spakowana i zamknięta (z trudem), więc teraz w końcu mogę opublikować coś na blogu nim wyruszę w trzydniową podróż do domu. Ostatni tydzień spędziłam na Tasmanii, która bezgranicznie zdobyła moje serce, ale na relację z tej podróży chyba jeszcze będziecie musieli trochę poczekać :)
Tymczasem oto Mornington Peninsula, przepiękny półwysep dwie godziny drogi od Melbourne. Prócz uroków natury można podziwiać tu stare wojskowe budynki, które australijska armia zbudowała w obawie przed atakiem Japończyków. Ciekawe miejsce i warte zwiedzania, gdy ma się więcej czasu.
Sunday, 28 June 2015
Sunday, 21 June 2015
5 ulubionych miejsc w Australii
Ten cykl jest dedykowany stowarzyszeniu Piękne Anioły, więcej informacji możecie znaleźć tutaj.
Miłej lektury (kolejność miejsc mniej lub bardziej przypadkowa), mam nadzieję, że po przeczytaniu stwierdzicie "rzucam wszystko i lecę do Australii" :)
1. Wilsons Promontory National Park
Nieprzypadkowo miejsce pierwsze, bo to moje najulubieńsze miejsce w całej Australii, o czym już nie raz pisałam (tutaj i tutaj). Dlaczego? Spójrzcie na zdjęcia! To najlepsze miejsce w całej Victorii do wielodziennych wędrówek z dala od cywilizacji (tak, bez 4G i bieżącej wody!). Wreszcie zobaczyłam, jak wyglądają "dziewicze plaże" - trudno dostępne, z czystym piaskiem i lazurową wodą. The Prom oferuje wiele atrakcji - spacer po buszu, pałanki polujące na chińskie zupki, kangury wpadające na ścieżkę w środku nocy, zapierające dech w piersiach widoki (i nie jest to metafora!), ścieżki jak w Jurassic Park... No c'mon, musicie tu przyjechać!
2. Phillip Island
Philip Island wspominam przemiło, bo to właśnie tam postrzelałam pierwsze selfie z kangurami! I pomyśleć, że wcześniej, gdy tylko widziałam jakiegoś z daleka, byłam podekscytowana jak dziecko w Wigilię! Poprzeczka poziomu podekscytowania się podniosła :)
Kto mówi "Phillip Island", myśli "Penguin Parade", podczas której malutkie pingwinki wychodzą po zachodzie słońca z wody i rozczulającym krokiem ruszają do swoich gniazd. Gdy tylko je zobaczyłam, zyskały miano mojego najukochańszego zwierzęcia, a przecież konkurencja w Australii jest spora. Musicie zobaczyć, jak słodko idą, tutaj mój filmik z Instagrama (nakręcony w Melbourne ZOO, bo podczas parady nie wolno używać aparatów ani telefonów).
Ale Phillip Island oferuje o wiele więcej niż słodkie pingwinki. Krajobrazy też są cudowne, a na plażach można popatrzeć sobie na surferów bijących się z falami.
3. Mornington Peninsula
Na Mornington Peninsula pojechałam, by skorzystać z uroków miejscowych gorących źródeł, ale niestety, większość mieszkańców Melbourne także zdecydowała się na relaks w tym samym momencie (tyle że oni sobie zarezerwowali miejsce), tak więc skończyłam, robiąc mały hiking po półwyspie. Tutaj można na żywo zobaczyć, że z naturą ciężko wygrać - wystarczy przez kilka minut poobserwować ogromne fale uderzające o skały. W latach 60-tych australijski premier wybrał się, by popływać. Jego ciała do tej pory nieodnaleziono, co spowodowało multum teorii spiskowych, ale naprawdę wystarczy popatrzeć przez chwilę na ocean, by znaleźć najprostsze wyjaśnienie.
Tutaj można też obejrzeć konstrukcje z czasów wojny, gdy Australijczycy szykowali się na atak ze strony Japończyków.
Po drugiej stronie półwyspu można zobaczyć Queenscliff, wspaniałe miejsce, które ciepło wspominam, bo stamtąd wyruszyłam na pływanie z delfinami i fokami.
4. Great Ocean Road
Wycieczka-klasyk, gdy jest się przez kilka dni w Melbourne. Moja pierwsza wyprawa tutaj i mimo że wspomnienia zrobiły się już trochę mgliste, nie zapomnę najważniejszego - pięknych widoków. Jestem Europejką z krwi i kości, dla mnie turystyka = zabytki, naprawdę nie zdawałam sobie sprawy z cudów natury. Kto by pomyślał, że woda, skały i czas potrafią wykreować takie krajobrazy?
Jednodniowa wycieczka jest męcząca, bo przez większość czasu siedzi się w busiku i tylko jeździ z jednego miejsca na drugie, ale mi się już marzy powrót tam i conajmniej dwudniowa wyprawa samochodem. Zdecydowanie MUST-SEE!
5. Melbourne
I last but not least, Melbourne, najciekawsze miasto w Australii, moim skromnym zdaniem. Wprawdzie nie ma budynku na miarę Opera House w Sydney, ale jest o wiele bardziej żywe. Traktowane trochę po macoszemu przez polskie wydawnictwa turystyczne (nie znalazłam żadnego przewodnika po Melbourne po polsku!), Melbourne jest jednym wielkim miastem-imprezą. Śmiem twierdzić, że w przeciągu miesiąca jest tu więcej festiwali niż w całej Polsce w ciągu roku.
Orientalne Chinatown, rozgorączkowane centrum, urocza dzielnica portowa czy też hipsterskie Fitzroy... W Melbourne dla każdego coś dobrego! Od lat można je znaleźć w czołówce we wszelakich rankingach najszczęśliwszych miast na świecie. I gdyby tylko ceny nie były tak zabójcze, a pogoda tak zmienna... :)
Czy udało Wam się znaleźć wspólny punkt wymienionych przeze mnie miejsc?
Wszystkie znajdują się w stanie Victoria! Bo zgodnie z dewizą, którą można znaleźć na rejestracjach samochodowych: Victoria to naprawdę miejsce, w którym należy być! :)
Saturday, 20 June 2015
Egzotyczna Pavlova
Dzisiaj wróciłam z mojej podróży po Queensland, a jutro wyruszam na Tasmanię, no ale koniecznie muszę dokarmić bloga zanim znów wybędę, a czym lepiej go dokarmić, jeśli nie przepyszną Pavlovą? To deser klasycznie australijski, a przy tym właściwie czteroskładnikowy (zauważcie, że nie mówię "prosty", bo początkującym bym go nie polecała). Zmykam i zapraszam od razu na mój jutrzejszy wpis dla klubu Polki :)
Składniki:
- 4 białka
- 16 łyżek cukru + ew.2 łyżki cukru do śmietanki
- 300 ml śmietanki kremówki
- owoce (u mnie ananas z puszki, pomarańcz, dwa banany i maliny)
Białka ubić na sztywną pianę i dodawać po łyżce cukru, wciąż ubijając. Rozgrzać piekarnik do 100 stopni, wyłożyć bezę na blachę pokrytą papierem do pieczenia i suszyć przez ok. 2 godziny (moja krócej, bo rodzinka australijska była bardzo niecierpliwa, ale i tak była w piekarniku ok.1,5 h :)). Wystudzić.
Śmietankę schłodzić w zamrażarce przez pół godziny, wlać do miski, dodać cukier i ubić (jak zwykle, uważać, by nie przebić :)). Wyłożyć na bezę. Owoce pokroić i odsączyć z nadmiaru soku. Wyłożyć na bitą śmietanę. Przechowywać w lodówce i zjeść jak najszybciej.
Składniki:
- 4 białka
- 16 łyżek cukru + ew.2 łyżki cukru do śmietanki
- 300 ml śmietanki kremówki
- owoce (u mnie ananas z puszki, pomarańcz, dwa banany i maliny)
Białka ubić na sztywną pianę i dodawać po łyżce cukru, wciąż ubijając. Rozgrzać piekarnik do 100 stopni, wyłożyć bezę na blachę pokrytą papierem do pieczenia i suszyć przez ok. 2 godziny (moja krócej, bo rodzinka australijska była bardzo niecierpliwa, ale i tak była w piekarniku ok.1,5 h :)). Wystudzić.
Śmietankę schłodzić w zamrażarce przez pół godziny, wlać do miski, dodać cukier i ubić (jak zwykle, uważać, by nie przebić :)). Wyłożyć na bezę. Owoce pokroić i odsączyć z nadmiaru soku. Wyłożyć na bitą śmietanę. Przechowywać w lodówce i zjeść jak najszybciej.
Sunday, 14 June 2015
The Grampians
Jutro z rana mam prawdopodobnie ostatni uniwersytecki egzamin w życiu, ale poprokrastynuję sobie jeszcze troszkę, wrzucając nowy wpis na bloga, a czemuż by nie? :) Przecież i tak nie przyjechałam do Australii, żeby studiować!
Gdy wybierałam się do Grampianów, australijska rodzinka mówiła "Zobaczysz, to coś całkowicie innego". I rzeczywiście, takie góry niegóry, mało drzew, dużo kamieni, piękne wodospady. Krajobraz surowy, ale ładny w tej surowości!
Najbardziej urzekły mnie wodospady MacKenzie, które na poniższych zdjęciach nie wyglądają aż tak spektakularnie jak w rzeczywistości! (ach, ja i moje fotograficzne umiejętności). No i wszędobylskie kangury, które są urocze, ale z koleżankami prawie dostałyśmy zawału, gdy nagle jeden z nich wyskoczył na leśną ścieżkę. Tak więc oczy i uszy szeroko otwarte, bo na pewno nie chcielibyście stanąć za blisko dzikiego kangura! (akurat ten na zdjęciu poniżej był tak przyzwyczajony do turystów, że aż prosił o jedzenie :)).
Zdecydowanie miejsce do zobaczenia, jeśli jest się w Victorii!
Gdy wybierałam się do Grampianów, australijska rodzinka mówiła "Zobaczysz, to coś całkowicie innego". I rzeczywiście, takie góry niegóry, mało drzew, dużo kamieni, piękne wodospady. Krajobraz surowy, ale ładny w tej surowości!
Najbardziej urzekły mnie wodospady MacKenzie, które na poniższych zdjęciach nie wyglądają aż tak spektakularnie jak w rzeczywistości! (ach, ja i moje fotograficzne umiejętności). No i wszędobylskie kangury, które są urocze, ale z koleżankami prawie dostałyśmy zawału, gdy nagle jeden z nich wyskoczył na leśną ścieżkę. Tak więc oczy i uszy szeroko otwarte, bo na pewno nie chcielibyście stanąć za blisko dzikiego kangura! (akurat ten na zdjęciu poniżej był tak przyzwyczajony do turystów, że aż prosił o jedzenie :)).
Zdecydowanie miejsce do zobaczenia, jeśli jest się w Victorii!
Wednesday, 10 June 2015
Zwiedź ze mną Melbourne! - Eureka Tower
źródło: wallpaperchimp.com |
Na pierwszy ogień poszła Eureka Tower, bo nie ma lepszego miejsca, by podziwiać atrakcje Melbourne.
A do tego dostałam jeszcze darmową wejściówkę, więc nie było wymówek, wjechałam na 88 piętro, by zobaczyć między innymi to:
Docklands czyli moja ulubiona część Melbourne |
Przyznam, że gdy go wypatrzyłam przez moment myślałam, że to omamy wzrokowe, ale wujek google potwierdził, że z moimi oczami wszystko OK ;)
I na koniec widok na ocean!
Czy warto? Zdecydowanie tak, jeśli chcecie móc powiedzieć, że widzieliście całe Melbourne!
Dodatkowo można "przeżyć" skydeck experience czyli za dodatkową opłatą wejść do szklanej kapsuły, która wysuwa się 3 m poza budynek i stąd przez przeźroczystą podłogę obserwować przechodniów prawie 300 m niżej oraz przeżyć chwile grozy "podłoga pęknie czy nie pęknie?" :)
Gdyby nie to, że skydeck był w ramach mojej wejściówki, nie zawracałabym sobie tym głowy, kosztuje dodatkowo 12$ (10 ze zniżką), trwa niecałe 5 minut i widok nie jest lepszy niż z samej wieży. No chyba, że macie lęk wysokości i skłonności masochistyczne, wtedy warto.
Prawie że selfie |
I na koniec widok na ocean!
Czy warto? Zdecydowanie tak, jeśli chcecie móc powiedzieć, że widzieliście całe Melbourne!
Saturday, 6 June 2015
Yarra Valley
Udało mi się załapać na degustację po lokalnych winiarniach za pół ceny (thx, my university!), to te zdjęcia, gdzie słońce nie dopisywało, ale kto by się tam tym przejmował sącząc winko i degustując sery. Osobiście uważam, że Australijczycy nie powinni aż tak naśladować Francuzów w tej materii i robić te degustacyjne wycieczki bardziej na luzie, po australijsku, bo na pewno byłoby wtedy mniej nadęcia :) No i nalewać więcej wina, bo nawet ja z moją marną odpornością na alkohol, byłam całkiem trzeźwa.
Za drugim razem moja gospodyni zabrała mnie do TarraWarra Museum of Art, pięknej winiarni połączonej z maleńką galerią ze sztuką aborygeńską. Nie wiem czy widziałam piękniejsze miejsce na galerię, może Louisiana Museum of Art w Danii mogłaby konkurować (ale to dlatego, że jadłam tam super posiłek, łatwo mnie przekupić jedzeniem). Wtedy słońce dopisywało, od razu zobaczycie, które to zdjęcia :)
No i nie przegapcie rodziny kangurów przy winiarni, przesłodki widok!
Kangury przy winiarni? Takie rzeczy tylko w Australii :) |
Subscribe to:
Posts (Atom)