Uwielbiam spędzać leniwe weekendy w łóżku, z książką (i niestety z komputerem), ale zawsze w niedzielę po południu pojawia się głośny wyrzut- no i coś przez te dwa dni zrobiła? A już jak jestem przez te kilka miesięcy w Australii to w ogóle wyrzut krzyczy "dziewczyno, rusz się z domu!”.
Tak więc gdy w majówkowy weekend (choć w Australii majówki nie ma ;)) znajomi stwierdzili, że wybiorą się na dwudniowy spacer po moim już ukochanym Wilsons Prom (o którym pisałam tutaj), po chwilowym marudzeniu „nie mam namiotu/plecaka/doświadczenia, ma padać, nie lubię spacerować” – stwierdziłam- „co mi szkodzi?”. Rodzinka, u której mieszkam wszystko mi chętnie pożyczyła, doświadczenie zdobyłam po drodze, pogoda nam sprzyjała (czy tylko ja mam wrażenie, że prognoza pogody na Iphonie się nigdy nie sprawdza?), a widoki (i McFlurry w drodze powrotnej) wynagrodziły męczarnie chodzenia.
Hiking czyli spacerowanie na łonie natury jest w Australii bardzo popularny, bo miejsc na takie wyprawy nie brakuje. The Prom świetnie nadaje się na jedno, dwu, a nawet wielodniowe wyprawy (aczkolwiek nie wytrzymałabym bez prysznica więcej niż dwóch dni…), naszą wędrówkę rozpoczęliśmy na Telegraph Saddle, wyruszając w stronę Refuge Cove (16 km), gdzie rozbiliśmy obozowisko i następnego dnia do auta wróciliśmy inną, nieco dłuższą (19 km) drogą.
To był mój pierwszy i być może nieostatni "overnight hiking" i mimo że pęcherze bolały jak cholera, plecak ciążył, a woda dziwnego koloru niezbyt dobrze działała na żołądek - jestem z siebie taka dumna! Dałam radę, ba, drugiego dnia nawet prowadziłam grupę, bo wizja dotarcia do mojego łóżka i wzięcia prysznica dodała mi skrzydeł. Pierwszego mogłam liczyć tylko na karimatę, miejsce w 8-osobowym namiocie i chińską zupkę, więc to chyba jasne, że motywacja była o wiele mniejsza!
Wilsons Prom jest miejscem tak bezwzględnie przecudnym, że nawet niemożliwość zrobienia kroku pod koniec nie była zbyt wysoką ceną! Było trochę wszystkiego - dzikiego buszu, gór, dzikich plaż, pięknych zatok...
Przez długą chwilę zastanawiałam się czy wziąć moją lustrzankę, ale rozsądek wziął górę nad sercem - mój plecak i tak był już po brzegi wyładowany, a wizja dyndającego mi z szyi aparatu trochę mnie ostudziła. Międzynarodowi znajomi wzięli swoje małe i lekkie aparaty, a zdjęciami podzielili się na google drivie, więc chętnie z nich korzystam.
Co warto wiedzieć przed taką wyprawą?
- Upewnij się, czy w twoim obozowisku jest woda pitna. U nas niestety nie było i pozostało albo dźwiganie dużej ilości wody albo filtrowanie (u mnie trochę i jedno i drugie, nie przypuszczałam, że mój dwudniowy zapas starczy mi tylko do śniadania dnia następnego...)
- Ufaj przykładowym czasom wędrówki podanymi przez park ("5 km/h to średnie tempo, czy oni naprawdę myślą, że taki dystans może nam zająć 2 godziny?!" - tak, owszem, tyle zajął, bo było stromo, wąsko i pod górę)
- Sprawdź, o której jest zachód słońca (to akurat zrobiłam) i nie wędruj po zmroku! (niestety, ostatni kilometr robiliśmy już w ciemnościach, oświecając sobie drogę latarką. Dobrze, że to jesień i Victoria, bo koleżanki wpadły jedynie na kangura, a mogło przecież być coś gorszego!)
- Weź plastry. Dużo plastrów! I latarkę. I papier toaletowy.
Tak się rozpisałam, a przecież chciałam głównie podzielić się widokami! A więc patrzcie! :)
Pictures by Jip, Clemence & Michael!
A tutaj zdjęcia już mojego autorstwa :)
Piękne miejsce!
ReplyDelete