Saturday 11 March 2017

Mój pierwszy dzień na emigracji


Zdjęcie totalnie niemające nic wspólnego z tekstem, poza tym, że to kojarzy się z Francją :)
W ramach projektu dla Klubu Polki na Obczyźnie, zostałam zmuszona do odświeżenia sobie wspomnień sprzed ponad ośmiu lat. Zazwyczaj dobrze pamiętam wydarzenia z przeszłości, ale jakoś tym razem są one nieco mgliste. Mniemam, że akumulacja emocji i stresu w czasie pierwszego dnia we Francji przyćmiła w mózgu część odpowiedzialną za pamięć.

Miałam 16 lat, gdy wyjechałam do Francji. Pod koniec gimnazjum udało mi się zdobyć stypendium pozwalające na naukę we francuskim liceum. Pamiętam ekscytację, gdy już w kwietniu wiedziałam, że wyjadę "na Zachód" i pamiętam stres i nieustanne myślenie "cojarobiecojarobie!!!", gdy zbliżał się wrzesień. Co najśmieszniejsze, pierwsze dni w nowym kraju dopiero teraz wydają się straszne i nasuwają pytanie "Jak mi się udało to przetrwać?!", bo nie pamiętam, żebym  w tamtym czasie płakała z przerażenia (no dobra, w pierwszym miesiącu zdarzyło mi się to tylko dwa razy).

A więc jaki był ten pierwszy dzień? Opowiem Wam urywki, które pamiętam. Siedemnastogodzinna podróż autobsem z Polski do Dijon doszczętnie mnie wymęczyła. Być może nawet wymiotowałam po drodze, bo kocham podróżowanie, ale czasem nie ze wzajemnością. Na szczęście takich negatywnych aspektów nie pamiętam :) Około szóstej rano zrobiliśmy już postój we Francji. Z Polaków, którzy byli ze mną w liceum, zdążyłam tylko poznać koleżankę siedzącą obok mnie, więc przylepiłam się do niej, stawiając pierwsze kroki na nieznanym lądzie. To była moja pierwsza wizyta we Francji. Wyemigrowałam do kraju, w którym nigdy wcześniej nie byłam.
Do szkoły dojechaliśmy jakieś dwie godziny później i jako "sekondy" (pierwszoroczniaki) podążaliśmy za bardziej doświadczonymi premierami i terminalami (tak, zgadliście, drugo i trzecioklasistami). Wtedy odkryłam, dlaczego duża sportowa torba bez kółek była kitowym pomysłem. Pamiętam, gdy ktoś rozmawiał z opiekunami internatu i rzucił "czyli robimy comme d'hab?", a ja byłam z siebie taka dumna, zrozumiawszy, że chodzi o "comme d'habitude" czyli "jak zwykle". Mój momet triumfu nad językiem francuskim skończył się jednak bardzo szybko ;)
 W miarę wcześnie zjedliśmy śniadanie na licealnej stołówce i z tego co pamiętam łaskawi opiekuni pozwolili nam wrócić do pokojów i trochę odpocząć i się rozpakować przed prawdziwym rozpoczęciem roku. Nie pamiętam, na którą z tych opcji się wtedy zdecydowałam.
  Wszystko mi się potem miesza. Pamiętam, że siedziałam w klasie na zebraniu organizacyjnym. Miałam szczęście, że byłam z dwójką Polaków w klasie, którzy do tego mówili po francusku perfekcyjnie i mogli mi tłumaczyć, czego nie zrozumiałam. Wychowawca potwierdzał nasze dane osobowe i pamiętam, jak w głowie powtarzałam "quatre-vigt douze" jako rok urodzenia, no bo szczerze, jak często bez zawahania potraficie w obcym języku podać liczby wyższe niż dwadzieścia? Nie było jednak wiochy. Nikt nie wyciskał ze mnie żadnych dodatkowych informacji.
  W którymś momencie dnia z grupką Polaków, poszliśmy też do mekki polskich uczniów w godzinach nudy - galerii handlowej la Toison d'Or czyli Złote Runo. Galerię było widać już przy wjeździe do miasta i słowa "runo" nauczyłam się już pierwszego dnia we Francji. Bardzo przydatne, wiem, choć już kilka razy spotkałam się z taką nazwą galerii. W najbardziej francuskim z supermarketów czyli "Carrefour" zaopatrzyliśmy się w zestaw małego Francuzika czyli klasery, ażendy, triery (takie tam segregatory i kalendarz, w którym trzeba zapisywać zadania domowe. zazwyczaj przestawałam go używać po dwóch tygodniach) i kartki w dużą i mega-dziwną kratkę z marginesami totalnie nie po tej stronie, co trzeba.
 Pamiętam, że wróciliśmy z siatkami i chcieliśmy iść na obiad. Totalnie poległam, próbując spytać opiekunów internatu, gdzie można zostawić nasze zakupy. Francuski: Ania - 1:0.
 Chyba zwiedzaliśmy też szkołę i szliśmy po podręczniki (nasze liceum pożyczało nam je na rok za darmo - Polsko, ucz się). Pamiętam, że czytając nazwy skrótów szkolnych funkcji, budynków i przedmiotów, myślałam "wtf?". CPE (pedagog), CDI (biblioteka), SES (nauki ekonomiczne i socjalne), EPS (WF)... To nie były nazwy twardych narkotyków, ale i tak kręciło mi się w głowie.
  Cały dzień nosiłam ze sobą słownik, który przez pierwszy rok był moim najlepszym przyjacielem (poza ukochaną Sonią w klasie <3). Wszyscy wiedzieli, że mam go ze sobą i po kilku miesiącach, gdy francuski stał się już swobodniejszy, uczyliśmy się razem w chwilach nudy słów na chybił-trafił. Do tej pory wiem, jak jest kombajn (moissoneuse-batteuse).
  Nie pamiętam jak skończył się mój pierwszy dzień, zapewne odkryłam uroki okropnego stołówkowego żarcia. Odpaliłam mój pierwszy laptop, który miał służyć do skypowania (kto wyemigrował, wie, o czym mówię). I chyba zasnęłam jak dziecko, bo po nocy spędzonej w autobusie, nie ma się problemów ze snem. Nie płakałam w poduszkę ;)

No dobra, a tutaj jednak trochę zdjęć bardziej związanych z tekstem:
Moje liceum wyglądało tak: