Saturday 27 September 2014

Brownie z pijanymi rodzynkami i pistacjami


Z ręką na sercu, czy istnieje jakieś lepsze ciasto niż brownie? To pozornie prosty wypiek, ale granica między "dobrym" (no bo jak coś, co ma tyle masła i czekolady może nie być dobre?!), a "genialnym" brownie jest cienka. Wszystko zależy od czasu pieczenia - brownie musi być mokre, zbyt długo pieczone staje się zwykłym ciastem czekoladowym. Najwięcej czasu zajęło mi obieranie pistacji z łupinek, reszta przepisu jest banalnie prosta i szybka :) Pijane rodzynki dodają ciastu jeszcze więcej mokrości, ale dobrze upewnić się, że wszyscy je lubią przed dodaniem.

Składniki:
300g +100 g ciemnej czekolady
200 g masła
4 jajka
80 g mąki
60 g cukru
100 g obranych pistacji
50 g rodzynek zalanych wódką lub innym alkoholem
2 łyżki śmietany


Pistacje posiekać. Czekoladę i masło roztopić w garnku, ostudzić, dodać jajka, cukier i mąkę, wymieszać.


Dodać posiekane pistacje i odsączone z alkoholu rodzynki (moje nie chciały zbyt szybko nasiąknąć, więc podgrzałam je z alkoholem na małym ogniu, można też po prostu nasączyć je kilka godzin wcześniej). Nagrzać piekarnik do 180 stopni.



Ciasto przelewamy do formy i pieczemy przez maksymalnie 20 minut.

100 g czekolady rozpuszczamy w garnuszku i mieszamy z dwiema łyżkami śmietany. Polewę rozsmarowujemy na cieście i zdobimy pistacjami,

Smacznego!!!



Wednesday 24 September 2014

Matura z wf-u - jak ja to przeżyłam?! - część 2

Wkleiłabym zdjęcie bieżni, na której biegłam maturę (jak to w ogóle brzmi!), ale zgubiło się w otchłani komputera.
Stąd ten inspiriujący obrazek z lifehack.org
Nastrój mam wybitnie sportowy, bo jutro poprowadzę po raz pierwszy w życiu zajęcia fitness, wczoraj przerobiłam przygotowany program i trochę się boję, że uczestnicy padną mi jak muchy po połowie... Cholera, a na papierze wszystko wyglądało tak prosto.

Dzisiaj wracam do ostatniego testu, jaki musiałam zdać na maturze z wf-u - lekkoatletyka! Wcześniejszy wpis znajduje się tutaj, zapraszam do przeczytania, by ogarnąć kontekst. Zapomniałam sprecyzować jedną ważną rzecz: we Francji zdaje się maturę ze wszystkich przedmiotów, więc egzamin maturalny z wf jest obowiązkowy. Jeśli ktoś ma problemy ze zdrowiem, to testy są dla niego modyfikowane, ale generalnie rzecz biorąc nie ma zmiłuj. Nie ma zwolnień. Nie ma, że boli.

  • Lekkoatletyka
Zdawałam bieganie, ale do wyboru był jeszcze inny sport, pięcioskok,o wiele mniej męczący, ale ileż mogłam wyskakać z moimi krótkimi nóżkami, wiedząc że zaokrągliłam sobie wzrost w dowodzie do 160 cm? Pięcioskok to dyscyplina istniejąca chyba tylko we francuskich szkołach, polega na rozbiegnięciu się, wybiciu się jedną nogą, podskoczeniu na niej jeszcze raz (czyli już dwa skoki) i potem na zmianę aż do pięciu i z pupą w piachu. Na dużą część oceny (4 albo 6 punktów, już nie pamiętam) składało się zaplanowanie swoich własnych wyników. Dysponowało się pięcioma skokami i jeśli, nie daj boże, skakałeś za daleko to może i ocena za wynik szła trochę w górę, za to plan leciał bardzo w dół. Nie będę bardzo krytykować tego systemu, bo bardzo kiepskim osobom te punkty z planowania pozwalały podciągnąć ocenę.
  Ja tu gadu-gadu o skakaniu, ale przecież biegałam... Ten test był w moim odczuciu najważniejszym, z myślą o nim zaczęłam biegać (i nawet się w to wciągnęłam!) trzy lata przed nim, liczyłam na podciągnięcie oceny z wf-u, a szczególnie zrekompensowania mojego ułomnego stania na rękach - nie skłamię, mówiąc, że tu chodziło o udowodnienie sobie samej, że mogę dużo.
 Test polega na trzykrotnym przebiegnięciu w jak najkrótszym czasie 500 m, pomiędzy każdą pięćsetką mamy 10 min na zebranie sił. Dystans wydaje się krótki (u nas to były dwie rundki dookoła stadionu), ale gdy biegnie się z całych sił, to nagle taki krótki nie jest, płuca palą, a serce wystawia silną wolę na próbę. Żeby skomplikować życie (przypomnę, że regułą we Francji jest: "if you can keep it simple, keep it complicated"), przed pierwszym i drugim biegiem należy przewidzieć, jaki będzie się miało czas. Łącznie można pomylić się o 2 sekundy. Potem punkty za plan (bodajże 3/20) lecą z łeb na szyję. Wiecie ile to jest dwie sekundy przy łącznie kilometrowym dystansie? Tyle, co podrapanie się po nodze. Oczywiście wszelkie zegarki, stopery czy telefony są zabronione, dla ułatwienia po 250 m nauczyciel krzyczy nam nasz czas. Trzecią pięćsetkę możemy pobiec jak nam się podoba, nie musimy trzymać tempa.
  Chwała Bogu, że mieliśmy próbną maturę, dzięki temu dowiedziałam się wiele o sobie samej, że np. nie doceniam moich własnych możliwości w momencie stresu. Na każdym okrążeniu pobiegłam jakieś 4 sekundy za szybko, dlatego na maturze wiedziałam, żeby z planu odjąć po trzy sekundy.
  Pierwsze okrążenie przebiegłam w 1:53, drugie w 1:52, wydawało się, że bardzo dobra ocena jest w zasięgu mojej ręki. Plan był zrealizowany, a ja miałam 10 minut przerwy. No i tu zaczął się horror.
   Ta przerwa to był koszmar. Wiedziałam, że muszę pobiec jeszcze raz. Byłam jednak zmęczona, jak nigdy. Ten kilometr wyciągnął ze mnie wszystko. Przed testem zadbałam o to, by zjeść coś z dużą ilością cukru, wypiłam red bulla (nie liczyłam na skrzydła, wystarczył mi porządny kop), pomiędzy przerwami piłam to żarzące się w nocy świństwo, Powerade'a. To wszystko jednak nie pomagało. Stanęłam na starcie, w miarę dobrym tempie przebiegłam pierwsze okrążenie, ale kolejne było najdłuższym dystansem w moim życiu. W planach miałam padnięcie na ziemię i udawanie, że zemdlałam, ale powstrzymywała mnie myśl, że musiałabym przez to wszystko przechodzić jeszcze raz. Znajomi i nauczyciele dopingowali, zakazali się zatrzymywać stwierdziłam, że chyba zacznę iść, bo lepiej dojść do mety niż biec. Wciąż biegłam, ale mój finisz to chyba najsłabszy finisz w historii biegów.
  Zakazli mi się kłaść, ale nie posłuchałam i ległam na ziemię. Przyjaciółka wcisnęła mi krówkę-ciągutkę do ust, pamiętam, że zjadłam tylko połowę, którą i tak potem zwróciłam (a nawet nie wiecie jak ceniliśmy polskie cukierki!). Matura spowodowała hipoglikemię, przez cały weekend jadłam jak wróbelek.
To wszystko straszne, prawda? Na samo wspomnienie przechodzą mnie ciarki (choć jakoś mniej, gdy to wszystko napisałam). ALE! Wyliczyłam sobie, że ten bieg był warty coś ok. 17/20,bo nawet ostatnie okrążenie nie było aż tak wolne jak myślałam. Oficjalnie ocen z poszczególnych testów nie znaliśmy, za to z całej matury miałam 15, więc ten bieg na pewno nieźle podreperował mój wynik!
  Jaki jest morał z tej historii? Ano, należy regularnie oddawać krew. Przez całą klasę maturalną tego nie zrobiłam, bo bałam się o formę, w końcu wybrałam się po maturze i wyszło, że mam bardzo duży niedobór żelaza, zapewne stąd tak marnie zniosłam trzeci bieg. A nie wspomnę już, że oddawanie krwi jest szlachetne, ratuje życia etc. etc., mam nadzieję, że wszyscy to wiedzą :)

  Myślicie, że kiedyś wprowadzą w Polsce maturę z wf-u? Jaką dyscyplinę chcielibyście wtedy zdawać?


Sunday 21 September 2014

Kruche ciasto z owocami i pianką


Ciasto troszkę mi się za bardzo przyrumieniło :)
Dzisiaj rodzinny przepis na ciasto, którego smak towarzyszy mi odkąd pamiętam. Stwierdziłam, że wyjazd ze znajomymi na weekend jest dobrą okazją, by w końcu samej upiec to magiczne, obłędnie smaczne  i szybkie w przygotowaniu ciasto. Wykonałam jeden telefon, ale oczywiście jak to z tradycyjnie rodzinnymi przepisami bywa, większość składników jest "na oko" :) Tak więc próbujcie surowe ciasto i dodajcie cukru wedle potrzeby!
  Znajomi byli ciastem oczarowani,a ja chyba wykonam drugi telefon, by przekazać "ochy i achy" :)

Składniki:
kostka masła
0,5 kg mąki
4 żółtka
cukier (ok. 5 łyżek)

owoce: dowolne, u mnie przecier jabłkowy ze słoika z dwoma łyżeczkami budyniu, by zagęścić

pianka: 4 białka (po żółtkach), 5 łyżek cukru, łyżeczka mąki ziemniaczanej lub budyniu waniliowego



Masło, mąkę, żółtka i cukier zagniatamy razem i 2/3 ciasta wyklejamy boki i spód blachy.


Wykładamy owoce (jeśli są bardzo kwaśne i puszczają dużo soku to można oprószyć je cukrem i bułką tartą).



Ubijamy białka ze szczyptą soli na sztywną pianę, po czym dodajemy cukier i mąkę/budyń i miksujemy jeszcze chwilę. Wykładamy pianę na owoce i resztę ciasta wykładamy na wierzch w postaci kruszonki. Pieczemy w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni przez około 40 minut (aż wierzch się zezłoci).

Smacznego!




Wednesday 17 September 2014

Matura z wf-u - jak ja to przeżyłam?! - część 1


Słońce świeci, ptaszki śpiewają, pot leje się z czoła, a ja już ponad trzy lata temu zdałam maturę z wf-u. Nie wiem, czy jakiś inny kraj na świecie wymyślił takie cudo, ale na pewno nie zrobił tego w tak skomplikowanej formie jak Francja. Ale o tym zaraz.
  Jeszcze przed przyjazdem do kraju Volde...Voltaire'a wiedziałam, że wf, który znałam w Polsce ("rzucamy wam piłkę i grajcie"), to przeszłość. Obiło mi się o uszy, że trzeba będzie przebiec 1500 m, więc świtem bladym biegałam przez całe wakacje.
  Maturę ze sportu zdaje się w ostatniej klasie liceum w trzech testach, co trymestr. Podobno w wielu szkołach lista sportów do wyboru była nieskończona i można było zdawać polo wodne, skoki koniem przez przeszkody czy kto tam wie, co jeszcze, niestety u nas wybór był ograniczony do minimum. Musieliśmy zdecydować się na badmintona lub atletykę, gimnastyka była obowiązkowa, a ze sportów zespołowych w programie zaoferowano nam siatkówkę albo ręczną. Przez pierwszą klasę liceum poznawaliśmy wszystkie sporty (to wtedy przekonałam się, że między badmintontem na działce, a badmintontem z zasadami istnieje ogromna przepaść w moich umiejętnościach), przez drugą mieliśmy teoretycznie uprawiać już tylko sporty, które chcieliśmy zdawać na maturze (z lenistwa wzięłam badmintona, choć wiedziałam, że na maturze chcę biegać), a w terminalu (czyli ostatniej klasie liceum, choć brzmi to jak stadium choroby) czekały nas egzaminy, więc żarty się kończyły.
 Często między naszymi oczekiwaniami odnośnie programu (np. badminton, gimnastyka i siatkówka), a rzeczywistością stawało stado Francuzów, które nie chciało grać w siatkę. Moja grupa, na szczęście, stwierdziła, że ręczna jest jeszcze gorsza, więc zdawałam mój wymarzony program: siatkówkę, gimnastykę artystyczną i bieganie.
  "Czyli siatka, kilka fikołków i trochę biegania, spoko!". Ach, gdzieżby... Francuzi uwielbiają zasadę "when you can keep it simple, keep it complicated". No ale po kolei...


  • siatka - drużyny czteroosobowe - czyli "prawie" dobrze. Dobraliśmy się ze znajomymi Polakami, bo tak szczerze, między nami - Francuzi nie lubią siatkówki, często z wzajemnością. Ci z naszej grupy wybrali ją tylko dlatego, że ręcznej nie lubili jeszcze bardziej. A teraz, mimo że mają dobrze idzie ich drużynie w rozgrywanych w Polsce mistrzostwach świata, nie zobaczyłam nawet najdrobniejszej wzmianki w jakiejkolwiek gazecie. Tylko rugby i rugby...Abstrahuję.
    Nauczycielka rozdzieliła nasz polski gang jeszcze przed testem, bo wygrywaliśmy wszystkie mecze, a przecież w grze chodzi o to, żeby grać, a nie żeby wygrać, prawda? Za wygranie obydwu meczy zgarnęliśmy chyba 4 punkty na 20, reszta punktów była za styl gry, czyli trzeba było dużo podawać, dobrze serwować i starać się nie rzucać na piłkę, by się popisać. To był chyba najprzyjemniejszy ze wszystkich testów.

  • gimnastyka- do wyboru były dwie konkurencje - drążki (symetryczne dla chłopców, niesymetryczne dla dziewcząt) lub układ choreograficzno-gimnastyczny na ziemi zwany potocznie solem (bo sol to ziemia po francusku). Drążki testowałam w pierwszej klasie i nie jestem pewna, czemu je zarzuciłam na kolejnym roku. Wchodzisz, robisz kilka najprostszych figur, fikołka, schodzisz i 12/20 powinno się uzbierać. Nie chrzanisz się z muzyką, przejściami, krokami i sztucznym wydłużaniem programu. Ale nie. Byłam ambitna. Stwierdziłam, że sola mogę trenować poza salą. Że może zrobię szpagat (o ja naiwna i nierozciągnięta!). Na egzamin należało przygotować układ złożony z ośmiu figur z tego sześć z grup obowiązkowych - jeden przewrót, jedno trzymanie równowagi, jakieś jeszcze inne, ale mnie i tak najbardziej zapadło w pamięć stanie na rękach (można było gwiazdę, ale moja gwiazda jest tylko spadająca). Poziomów trudności były 4: od A do D, z czego C i D były niewykonalne dla przeciętnego śmiertelnika. Stanie na rękach do tej pory jest moją zmorą, codziennie widzę pamiątkę w postaci ukruszonego zęba, gdy ćwiczyłam je w drugiej klasie i przesunął mi się materac. Staniu na rękach mówimy zdecydowane nie! Wykonałam najprostsze, gdzie tylko jedna noga musi być kompletnie w pionie, a i tak jestem pewna, że straciłam na nim punkty.
    Wybieranie figur było jeszcze okej, ale najgorsze były elementy łączące. Tańczę tylko wtedy, gdy jestem sama, bo inaczej ludzie umierają ze śmiechu, a ja nie chcę przyczyniać się do przedwczesnych zgonów, więc moja choreografia była, łagodnie mówiąc, do dupy. Poza tym ile czasu może zająć zrobienie kilku skoków, przewrotów i jaskółki? Coś ok. pół minuty. A nasz układ miał trwać równo 1:30. Zgroza.
      No więc dobra, trzeba zrobić układ, dobrać muzykę, porobić taneczne kroki, nie jest łatwo, ale da się żyć. Skomplikujmy, Siądź sobie człowieku z kartką i oceniaj dwie inne osoby z twojej grupy. Jeśli Twoja ocena bardzo różni się od oceny nauczyciela, to pożegnaj się z trzema punktami.
      Od ponad trzech lat nie stawałam na rękach. Nie śpieszy mi się. Bozia dała mi nogi i bardzo lubię utrzymywać na nich pion.
      A szpagat to chyba kiedyś zrobię, jak się poślizgnę.
Pisanie o sporcie jakoś bardzo mnie już zmęczyło, a przecież nie opisałam jeszcze ostatniego testu z biegania... Na samo wspomnienie przechodzą mnie ciarki, więc na dalszy ciąg zapraszam za kilka dni, gdy zbiorę już siły :)

Sunday 14 September 2014

Jak nie piec ciasta drożdżowego?



Bardzo nie lubimy się z ciastami drożdżowymi. Jestem za leniwa, by wyrabiać je przez kilkanaście minut, nie cierpię, gdy ciasto obkleja mi całą rękę i niecierpliwię się, gdy musi wyrastać przez prawie godzinę. Najlepsze (a często i najsmaczniejsze) ciasta lądują w piecu 20 min po rozpoczęciu pieczenia, dlaczego drożdżowe muszą być takie wymagające?
   Czasem jednak w przypływie szaleństwa kupuję drożdże i ponawiam próbę. W smaku najczęściej ciasto jest dobre, leciutkie, świeżutkie, idealne z łyżką dżemu. Ale z wyglądu tragedia. Tak jak to dzisiejsze.
  Chciałam zrobić drożdżowe ciasto do odrywania z cynamonem modyfikując ten przepis z Moich Wypieków, ale trochę zabrakło mi czasu i logicznego myślenia (wybaczam sobie, bo to był piątek wieczór po 8 godzinach zajęć). Zjedliśmy ze smakiem w jeden dzień, ale jeśli chcecie zrobić ładniejsze ciasto niż ja to zapraszam na przepis i garść antyporad!
 
Składniki:
rozczyn:
18 g świeżych drożdży
1/4 szklanki mleka
łyżka cukru
trzy łyżki mąki

Mleko podgrzewamy w garnku by było ciepłe (ale nie gorące, bo to zabije drożdże!), kruszymy do niego drożdże, mieszamy, dodajemy cukier i mąkę i mieszamy. Przykrywamy ściereczką i zostawiamy w ciepłym miejscu do wyrośnięcia (jak na zdjęciu).

ciasto:
2,5 szklanki mąki
55 g masła
4 łyżki mleka
2 jajka
40 g cukru
ekstrakt z wanilii
1/4 szklanki wody

posypka: 55 g masła, 5 łyżek cukru, łyżeczka cynamonu, pół łyżeczki ekstraktu z wanilii


W rondelku rozpuszczamy masło z mlekiem, na koniec dodajemy wodę. Do miski wsypujemy mąkę, cukier, ekstrakt, mokre składniki i rozczyn. Wyrabiamy mikserem, aż ciasto będzie gładkie i jak najmniej klejące (ok.10 minut). Zostawiamy do wyrośnięcia aż podwoi objętość.


W międzyczasie przygotowujemy posypkę. Mieszamy cukier z cynamonem i wanilią i topimy masło.

Gdy ciasto podwoi objętość, odrywamy kawałek, kładziemy w formie, smarujemy roztopionym masłem i posypujemy posypką (tak, tak, jestem leniwa i nie chce mi się rozwałkowywać i brudzić stołu). Ważne! Nie posypujemy wierzchu cukrem! (patrz: antyporady).

Nie polewajcie wierzchu masłem ani nie posypujcie cukrem, chyba, że lubicie jeść węgiel.
Pozstawiamy do wyrośnięcia na około 40 minut. Nagrzewamy piekarnik do 180 stopni i pieczemy ok. pół godziny.

Antyporady:
- wybierzcie dużą formę, z której Wasze ciasto nie ucieknie w trakcie pieczenia i nie zaleje Wam piekarnika
- nie zabierajcie się za pieczenie ciasta 2 godziny przed wyjściem na imprezę
- nie proście Waszego lubego, by wstawił ciasto do piekarnika i je wyjął
- nie posypujcie wierzchu cukrem ani nie polewajcie masłem - gdzieś w kącie mojej głowy krążyła myśl "cukier topi się w 160 stopniach, więc ten chyba się przypali", ale trochę ją zignorowałam - suma summarum musiałam zdrapać cały wierzch ciasta
- nie żałujcie posypki, nie jest za bardzo wyczuwalna.

Zostało mi jeszcze pół paczki drożdży, więc w najbliższym czasie pojawi się jeszcze jedno ciasto drożdżowe. Mam nadzieję, że tym razem go nie spalę... :)


Wraz z Jilou życzymy Wam miłego tygodnia!





Wednesday 10 September 2014

Sos karmelowy


Dzisiaj szybki przepis, który nawet najprostsze placuszki zamieni w wykwitny deser. Wczoraj prezentowaliśmy szkolne kluby nowoprzybyłym i jako przewodnicząca klubu kulinarnego na naszej uczelni stwierdziłam, że mini-pankejki z sosem karmelowym przyciągną do nas rzesze "świeżaków". Zapisało się ich całkiem sporo, chyba będziemy musieli rzucać monetą, kto będzie mógł przyjść na zajęcia...

Składniki:
110 g cukru trzcinowego
110 g cukru białego
łyżka miodu
50 ml wody
50 g masła
100 ml śmietanki
łyżka śmietany (nieobowiązkowa, ale moje motto to "Ze śmietaną wszystko smakuje lepiej", jeśli jeszcze nie zauważyliście :))
trochę ziarenek wanilii

+ termometr cukierniczny (rzekłabym, że niezbędny przy tym przepisie)

Do rondelka wlewamy wodę, wsypujemy cukry, dodajemy miód i ziarenka wanilii. Wszystko razem podgrzewamy, aż termometr pokaże 165 stopni. W międzyczasie można przygotować masło, śmietankę i śmietanę (wrzucam je do jednej miseczki), gdy karmel dojdzie do 165 stopni, zdjąć rondelek z palnika, dodać wszystkie składniki i wymieszać (masa będzie się pienić). Odstawić na palnik i mieszać, aż sos zrobi się jednolity. Odstawić do wystudzenia.
 Można serwować z pankejkami, np. tymi (zastąpiłam piwo mlekiem i nie dodałam jabłek).
Przepis zdecydowanie nie light, ale jedna łyżeczka nie zaszkodzi... (mi nawet kilka nie zaszkodziło :))


Sunday 7 September 2014

To będzie koniec prezydenta? "Merci pour ce moment" Valérie Trierweiler


Książka, która wyszła we Francji dość niespodziewanie kilka dni temu i już wzbudziła spore zamieszanie. Widząc opublikowane fragmenty, miałam wielką ochotę ją przeczytać, choć normalnie nie gustuję w takiej literaturze. Kindle poszedł w ruch i w jeden dzień połknęłam "dzieło" o życiu prezydenta Francji.

"Dziękuję za tę chwilę" jest opowieścią byłej partnerki Francois Hollande odsłaniającą kulisy ich rozstania. Czasem z zażenowaniem wzdychałam, bo niektóre fragmenty o łzach, bólu itd. były pisane jak w "Zmierzchu", z drugiej strony nie wiem, jak opisać takie rozczarowanie, by nie pachniało tandetą. Zobaczyłam, że czy ma się lat kilkanaście czy kilkadziesiąt, rozstanie boli tak samo mocno.
  Wielu we Francji twierdzi, że ta książka pogrąża samą autorkę. Być może, widać, że Valérie samą siebie próbuje mocno wybielić, pomija kompromitujące ją szczegóły, ale nie sądzę, by w którymkolwiek miejscu pisała nieprawdę. To chyba nie tylko zemsta na byłym partnerze, ale także chęć pokazania, jak bardzo dokopały jej media. Ja w jej relację uwierzyłam.

Nigdy nie przepadałam za prezydentem Hollande, a po tej książce na pewno nie poprawiłam sobie o nim opinii. Jawi się w niej jako człowiek, którego władza bardzo zmieniła, który lubi, gdy na nim skupia się uwaga mediów i tłumów. Z rozbawieniem czytałam, jak była Pierwsza Dama ujawnia, że socjalistyczny prezydent jest kompletnie oderwany od rzeczywistości, nie zna cen podstawowych produktów i w sumie nie przepada za biednymi czy niepełnosprawnymi. Nie wiem, czy po wielu ujawnionych tu smaczkach wskaźniki popularności prezydenta kiedykolwiek się podniosą.

Od strony historii jest to bardzo ciekawa książka, byłaby lepsza, gdyby autorka trochę mniej skupiała się na własnych emocjach (tak, czytelnik rozumie co znaczy "byłam zrozpaczona", nie trzeba dodawać do tego całego paragrafu o płakaniu na podłodze). Może i zaszkodzi Valerie Trierweiler, ale na pewno najbardziej całej francuskiej lewicy. Na Amazonie już zbiera mnóstwo negatywnych ocen, choć najczęściej od ludzi, którzy jej nie przeczytali...Ja przeczytałam i oceniam na 13/20.

Mam nadzieję, że dla tych, którzy interesują się życiem politycznym we Francji, przetłumaczą ją na język polski! :)

Thursday 4 September 2014

Proste trufelki z limonką



Dalej unikam cukrów, ale dzisiaj zostanie mi przydzielony świeżak (nowy uczeń w szkole) i musiałam zmajstrować jakiś prezent, by mnie rozpoznał (sam musi mnie znaleźć, a polska wódka byłaby za łatwą wskazówką). Stwierdziłam, że dużo osób kojarzy mnie z pieczeniem ciast i słodkościami, a że nie chciało mi się włączać piekarnika, wybór padł na trufelki.
Nie mogłam się powstrzymać i spróbowałam własnego wyrobu. Jak na tak prosty przepis, to niebo w gębie. Czekoladki nie są za słodkie i wyraźnie czuć limonkę, jeśli uwielbiacie ją tak jak ja, to nawet się nie zastanawiajcie!

Składniki:
200 g gorzkiej czekolady
120 ml śmietanki kremówki
1 limonka
kakao do obtoczenia trufelek


Rozpuszczamy czekoladę w rondelku wraz ze śmietanką.



Dodajemy skórkę otartą z całej limonki i wyciśnięty z niej sok. Mieszamy.

Przelewamy do formy i wkładamy do lodówki, by się schłodziło. Kroimy na kawałki i obtaczamy w kakao.


Najlepiej przechowywać w lodówce i zjeść w miarę szybko.

Prawda, że prościej być nie mogło? Dobra, to ja teraz lecę uczyć "świeżaka" prawdziwego życia :)

Monday 1 September 2014

Między syrenką a butelką piwa


Dzisiaj ładnie i przerażająco przywitaliśmy świeżaki na naszej uczelni, odbębniliśmy zebrania organizacyjne, a jutro pierwsze zajęcia czyli dużo chemii organicznej (j'adoooore!)
 Stwierdziłam, że fajnie dla odprężenia przypomnieć sobie, co robiłam tego lata!
 

Pobyt w Kopenhadze - jak tylko widzę zdjęcia, to od razu mi się cieplej na serduchu robi. A zamek Hamleta w Helsingorze wyprzedza Statuę Wolności czy Wieżę Eiffela w rankingu ulubionych zabytków. Myślę, że znikoma ilość turystów i cisza dookoła mają wpływ na moją ocenę! :)

Te słuchawki zdecydowanie nie nadają się do biegania, ale
kolorystycznie dobrze się wpisały w zdjęcie :)
Lipiec upłynął mi w Polsce głównie na chodzeniu na siłownię, bieganiu po bieżni i próbie wymyślenia, jak się na tej bieżni nie nudzić (failed). Chciałam biegać, ale bardzo nie uśmiechało mi się zrywanie świtem bladym, by zdążyć przed upałami. Klimatyzacja to jednak dar niebios :)






Unikam pieczenia ciast, gdy wiem, że zostanę z nimi sam na sam, dlatego piekarnik bardzo dużo funkcjonował w Polsce, bo przecież rodzina nie zostawi mnie z takim problemem jak np. cała tarta cytrynowa do zjedzenia, prawda? :)









W sierpniu moje wakacje wydawały ostatni oddech. Trzy dni w Paryżu zleciały na przechadzaniu się po znanych miejscach.




A później było piwo. Warzenie piwa, sprzątanie po warzeniu piwa, butelkowanie piwa, etykietkowanie piwa, pakowanie piwa do kartonów, przenoszenie kartonów z piwem, dostarczanie piwa, sprzedawanie piwa, liczenie butelek z piwem przed snem zamiast baranów... I to wszystko za karton piwa tygodniowo. Chwała Bogu, że już wrzesień!


I na koniec kotuś, który spędził z nami tydzień, aż w końcu w zeszłą sobotę znalazł rodzinkę, która go adoptowała. Podobno miauczy mniej niż u nas i bawi się we wchodzenie i schodzenie po schodach. Głuptas. :)

Powspominałam, więc teraz czmycham pakować mój tornister :)