Sunday 31 May 2015

Kawałeczek australijskiej kultury


Jeśli kiedykolwiek będziecie mieli okazję iść do księgarni o niesamowicie szerokim asortymencie lub po prostu przyjedziecie do Australii i chcielibyście sięgnąć po książki, które pozwolą Wam liznąć tutejszą kulturę, ta notka jest dla Was! A na końcu mała recenzja "Mad Maxa", choć obiecałam sobie, że w recenzowanie filmów hollywodzkich nie będę się nigdy bawić (dlaczego zrobiłam wyjątek? czytajcie dalej! :))
 Na początku pobytu na drugim krańcu świata spytałam moich gospodarzy, czy mogliby mi polecić jakichś australijskich autorów. Dostałam do ręki dwie wyżej widoczne książeczki i ze wstydem muszę stwierdzić, że skończyłam je czytać dopiero niedawno, choć specjalnie grube nie są.

Ruth Park, Harp in the South
 Książka zdaje się malutka, ale nie jest to lekka literatura. Autorka opisuje ciężkie życie irlandzkich imigrantów na przedmieściach Sydney z początku dwudziestego wieku. Okładka obiecywała płakanie i śmianie się wraz z bohaterami z ich przygód, ale muszę przyznać, że na powiew optymizmu musiałam czekać prawie że do końca książki! Rodzina jest biedna, ojciec pije, matka dzielnie to wytrzymuje, starsza córka daje się uwieść i zostaje porzucona, będąc w ciąży, wszyscy mieszkają ściśnięci prawie że w jednym pomieszczeniu. Mimo wszystko historia nie kończy się źle (aczkolwiek właśnie zobaczyłam, że do książki powstał sequel, no cóż, nie czuję potrzeby sięgania po niego, bo nie chciałabym znów czytać o tym, jak ci dobrzy ludzie zbierają cięgi od życia), akcja jest w miarę wartka, opisy bohaterów ciekawe, wprowadzone dyskretnie w fabułę.
Nie polecałabym jej czytelnikom, którzy nie są zbyt zaawansowani w języku angielskim, niektóre słowa musiałam sprawdzać w słowniku, a kwestie czytać na głos, bo autorka próbuje naśladować irlandzki akcent w dialogach, a i tak byłam sfrustrowana, że czegoś nie rozumiem.
 Ocena: 15/20.

Robert Drewe, The Bodysurfers
 Moja gospodyni powiedziała, że to świetna lektura na podróż i rzeczywiście, gdyby nie ograniczenia wagowe bagażu, na pewno bym ją wzięła, jadąc do Sydney. Bodysurfers to zbiór opowiadań, które są ze sobą powiązane postaciami bohaterów należących do tej samej rodziny (najczęściej na pierwszym, ale czasem na drugim planie). Ocean i surfowanie są także wspólnym mianownikiem, ale wbrew pozorom nie są to jedynie lekkie historie o plażowaniu i wylegiwaniu się na słońcu. Autor bawi się narracją, zmienia ją z jednej historii na drugą, nie wpada w żadne schematy. Byłam zachwycona sposobem opisywania świata, gdybym miała streścić akcję, to nic wielkiego się w żadnym opowiadaniu nie wydarzyło, ale to właśnie małe refleksje i detale budują klimat całej książki. Ten styl pisania w jakiś sposób przypomina mi Alice Munro, mimo że akcja nie pędzi jak szalona, to ma się ochotę czytać dalej.
Ocena: 15/20.

BONUS!

zdjęcie ze strony blastr.com

George Miller, Mad Max: Na drodze gniewu

George Miller to reżyser australijski i pierwszy Mad Max z Melem Gibsonem w tytułowej roli był kręcony na tym kontynencie. Nie wiem, czy starego Mad Maxa to dotyczy, ale jako ciekawostkę powiem, że w Stanach australijskie filmy są dubbingowane, bo Amerykanie narzekają, że australijski akcent jest ciężki do zrozumienia(wtf?).
Anyway, nie miałam zamiaru wybierać się na ten film, bo nie znałam nawet oryginału, prócz tego co urywkami widziałam na TVNie czy innym Polsacie, postapokaliptyczne światy to też nie do końca moja bajka, ale telewizja chwaliła, australijscy gospodarze podkreślali, że Mad Max jest australijski, a na rotten tomatoes (wg mojego lubego jedynej wyroczni pozwalającej zdecydować czy warto iść do kina czy nie) film miał świetne oceny, więc stwierdziłam: dlaczego nie?
 Już przy kasie doznałam szoku, bo bilet ze zniżką studencką wyniósł mnie 15$, a kino było malutkie, tylko trzy rzędy siedzeń. Pokornie zapłaciłam, usiadłam w fotelu i sama nie wiem, kiedy minęły te dwie godziny.
 George Miller powiedział, że chciał, by film był jedną wielką sceną pościgu. No cóż, udało się. Od początku do końca "dobrzy" uciekają, podczas gdy "źli" ich gonią. Ale w tej prostocie film prezentuje się świetnie, efekty specjalne są na niesamowitym poziomie (a podobno tylko 20% powstało z pomocą komputera). Podobały mi się dialogi, a raczej ich minimalizm, nie wiem czy zebrałoby się więcej niż kilka stron scenariusza, ale dzięki temu każde słowo coś znaczyło i bohaterowie nie ględzili. Niektóre pomysły były mocne, jeśli tak jak ja oddajecie krew, ale nie możecie patrzeć, gdy płynie z tych rurek, to chyba będziecie musieli zamknąć oczy przy kilku scenach.
 A najbardziej z całego filmu należy docenić Tom'a Hardy'ego, on chyba ma najmniej do powiedzenia, ale jak już mówi, to jego głos elektryzuje! Chętnie obejrzę inne filmy z jego udziałem (może ambitniejsze niż Batman, tam nawet jego obecność nie nadrobiła marnego scenariusza).
 Mam nadzieję, że dalszy ciąg nie będzie gorszy!
 Ocena: 18/20

Tuesday 26 May 2015

Tort śmietankowy z brzoskwiniami

 Ten torcik zrobiłam w weekend z okazji urodzin mojej host. Na początku miał być tort Czarny Las, ale tak szczerze to nie cierpię wiśni w innej postaci niż czyste owoce (w życiu nie wybrałabym jogurtu wiśniowego, na przykład!), więc zrobił się tort szwardzwaldzki w wersji egzotycznej :)
 Przepyszny, nieprzesłodzony, uszczęśliwi każdego solenizanta. A ponieważ nie jest jeszcze późno może pokusicie się o zrobienie takiego dla mamy? :)
 Nie wiem, jak tam Wasze mamy, ale moja jest najlepsza na świecie <3. Wszystkiego najlepszego!

Składniki:
Biszkopt:
- 3 jajka (w temperaturze pokojowej)
- 6 łyżek mąki
- 3 łyżki kakao
- 6 łyżek cukru

Krem:
- 600 ml śmietanki kremówki (u mnie double cream)
- 3 łyżki cukru

+ puszka brzoskwiń w syropie
+ 50 g ciemnej czekolady startej na wiórki

Nagrzewamy piekarnik do 180 stopni. Białka rozdzielamy od żółtek i ubijamy na sztywną pianę. Wciąż ubijając dodajemy łyżka po łyżce cukier, a na końcu żółtka. Wyłączamy mikser i przesiewamy mąkę i kakao przez sitko, po czym dodajemy do ubitych jajek, delikatnie mieszając łopatką do połączenia składników. Dno tortownicy o średnicy 19 cm wykładamy papierem do pieczenia i przelewamy do niej ciasto. Pieczemy przez ok. 20 minut do suchego patyczka.
 Gotowe ciasto wyjmujemy z pieca i studzimy przed odkrojeniem brzegów od formy i przecięciem na dwa blaty.
 Śmietankę chłodzimy w lodówce. Połówki brzoskwiń (ok. 4 połówki) kroimy w kostkę (moje brzoskiwnie w puszce były już ładnie pokrojone w ósemeczki widoczne na zdjęciu). Przelewamy śmietankę do miski, dodajemy cukier i ubijamy do otrzymania sztywnego kremu (znów ubijałam z duszą na ramieniu, ale udało się, nie przebiłam!).

Pierwszy blat nasączamy syropem z brzoskwiń, wykładamy część śmietany (ok. 1/3), posypujemy 1/3 startej czekolady i wykładamy brzoskwinie. Kładziemy drugi blat, znów nasączamy syropem i całość pokrywamy pozostałą bitą śmietaną. Boki posypujemy czekoladą (nachylałam lekko talerz i sypałam), wierzch dekorujemy brzoskiwniami (i przysięgam, że moim zamiarem nie było zrobienie na torcie łapki z brzoskwiń, tak je po prostu ułożyłam). Smacznego!





Sunday 24 May 2015

Futbol australijski


W australijskim angielskim "football" to nie to samo co "piłka nożna" (która tutaj jest zwana "soccer"), więc trzeba baczyć na słownictwo, by nie usłyszeć "Och, lubisz futbol?! Świetnie, co sądzisz o ostatniej grze Carlton z Adelaide Crows?".
 Futbol australijski to połączenie mnóstwa różnych gier - od dawnych aborygeńskich, przez rugby po powszechnie nam znaną piłkę nożną.
 Nie jestem specjalnie zainteresowana sportem zespołowym, ale gdy podczas pierwszych spotkań na uniwersytecie, przedstawiciel AFL (Australian Football League) zaproponował nam zobaczenie jednego z meczy za darmo, skorzystałam z okazji. Wystarczyło zarezerwować bilet przez internet i odebrać go przed wejściem na stadion. Jako że już za miesiąc moja australijska przygoda dobiega końca, mogłam jedynie wybrać się na dzisiejszy mecz Essendon (jedno z przedmieść Melbourne) przeciwko Brisbane Lions.


Mecz miał miejsce na Etihad Stadium w Docklands, który przy pełnej frekwencji jest w stanie pomieścić ponad 50 tys. ludzi (na dzisiejszy mecz przyszło "tylko" 37 tys.). Już na początku zdziwiłam się, widząc kibiców idących w stronę stadionu, bo większość z nich to były rodziny z dziećmi. W przeciwieństwie do obrazków z polskiej ligi piłki nożnej, tutaj atmosfera przypominała wielki rodzinny festyn, kibice w przeciwnych drużyn w spokoju szli jeden obok drugiego, ani razu nikt nikogo nie obrażał czy wygwizdał. Tak właśnie Australijczycy spędzają jesienne niedzielne popołudnia! Idą obejrzeć sobie mecz. I pal licho, czy jesteś biedny, czy bogaty, czy kibicujesz Lwom czy Bombowcom (inna nazwa ekipy z Essendon), stadion nie jest podzielony na dwa sektory dla fanów przeciwnych drużyn, wszyscy siedzą jeden obok drugiego!


Zasady nie są super skomplikowane. Mecz jest podzielony na cztery kwarty, każda od 28 do 33 minut (w zależności przez ile czasu na boisku nic się nie działo), pomiędzy 1szą i 2gą oraz 3cią i 4tą gracze mają 5 minut przerwy, a równo w połowie 20 minut. Gdy usłyszałam, że całość trwa ok. 3 godzin, chwyciłam się za głowę, ale gadając ze znajomymi czas szybko leciał!
 Gra jest bardzo dynamiczna, na boisku znajduje się 18tu zawodników z każdej drużyny, z piłką (przypominającą tę do rugby) można robić wszystko prócz rzucania, a więc biegać(a co kilka metrów zakozłować, co jest zabawne, gdyż z powodu dziwnego kształtu piłka może polecieć w stronę przeciwnika), kopać, posłać do innego gracza, uderzając pięścią czy po prostu mu ją podać.
 Po każdej stronie boiska znajdują się cztery poprzeczki, dwie duże pośrodku i dwie małe na zewnątrz. Za posłanie piłki między duże, drużyna dostaje 6 pkt, a za posłanie pomiędzy dużą a małą 1 pkt. (w ciągu przeciętnego meczu wynik to od 90 do 120 pkt).
 Jest jeszcze kilka innych zasad dotyczących samej gry, mnie najbardziej zaskoczyła jednak brutalność, brak jakichkolwiek kar wykluczających z gry za przewinienia (a było kilka momentów, że zawodnicy przeciwnych drużyn bili się między sobą i, ku mojemu zdziwieniu, nikt nie interweniował) i to że mimo wszystko nikt nie zszedł z boiska pokiereszowany!


Lwy dzielnie walczyły przez pierwsze dwie kwarty meczu, ale przy takim tempie i wielkości stadionu, wygrywa drużyna najlepiej radząca sobie z bieganiem na długie dystanse czyli w tym wypadku Essendon (ciekawostka: zawodnik podczas meczu pokonuje ok.20 km!). W trzeciej kwarcie odskoczyli na 30 pktów i było widać jak na dłoni, że Brisbane ich już nie dogoni. Wyszłam na pięć minut przed końcem meczu, by uniknąć tłumów, wynik końcowy - 136:78 dla Essendon.
 Reasumując, może nie zafascynował mnie ten sport sam w sobie, ale podobała mi się familijna atmosfera na stadionie i na pewno jest to dobra alternatywa na spędzenie mroźnego niedzielnego popołudnia.

Tuesday 19 May 2015

Challenge accepted!- 35 km wędrówka po Wilsons Prom


Uwielbiam spędzać leniwe weekendy w łóżku, z książką (i niestety z komputerem), ale zawsze w niedzielę po południu pojawia się głośny wyrzut- no i coś przez te dwa dni zrobiła? A już jak jestem przez te kilka miesięcy w Australii to w ogóle wyrzut krzyczy "dziewczyno, rusz się z domu!”.
 Tak więc gdy w majówkowy weekend (choć w Australii majówki nie ma ;)) znajomi stwierdzili, że wybiorą się na dwudniowy spacer po moim już ukochanym Wilsons Prom (o którym pisałam tutaj), po chwilowym marudzeniu „nie mam namiotu/plecaka/doświadczenia, ma padać, nie lubię spacerować” – stwierdziłam- „co mi szkodzi?”. Rodzinka, u której mieszkam wszystko mi chętnie pożyczyła, doświadczenie zdobyłam po drodze, pogoda nam sprzyjała (czy tylko ja mam wrażenie, że prognoza pogody na Iphonie się nigdy nie sprawdza?), a widoki (i McFlurry w drodze powrotnej) wynagrodziły męczarnie chodzenia.

 Hiking czyli spacerowanie na łonie natury jest w Australii bardzo popularny, bo miejsc na takie wyprawy nie brakuje. The Prom świetnie nadaje się na jedno, dwu, a nawet wielodniowe wyprawy (aczkolwiek nie wytrzymałabym bez prysznica więcej niż dwóch dni…), naszą wędrówkę rozpoczęliśmy na Telegraph Saddle, wyruszając w stronę Refuge Cove (16 km), gdzie rozbiliśmy obozowisko i następnego dnia do auta wróciliśmy inną, nieco dłuższą (19 km) drogą.

To był mój pierwszy i być może nieostatni "overnight hiking" i mimo że pęcherze bolały jak cholera, plecak ciążył, a woda dziwnego koloru niezbyt dobrze działała na żołądek - jestem z siebie taka dumna! Dałam radę, ba, drugiego dnia nawet prowadziłam grupę, bo wizja dotarcia do mojego łóżka i wzięcia prysznica dodała mi skrzydeł. Pierwszego mogłam liczyć tylko na karimatę, miejsce w 8-osobowym namiocie i chińską zupkę, więc to chyba jasne, że motywacja była o wiele mniejsza!
 Wilsons Prom jest miejscem tak bezwzględnie przecudnym, że nawet niemożliwość zrobienia kroku pod koniec nie była zbyt wysoką ceną! Było trochę wszystkiego - dzikiego buszu, gór, dzikich plaż, pięknych zatok...
  Przez długą chwilę zastanawiałam się czy wziąć moją lustrzankę, ale rozsądek wziął górę nad sercem - mój plecak i tak był już po brzegi wyładowany, a wizja dyndającego mi z szyi aparatu trochę mnie ostudziła. Międzynarodowi znajomi wzięli swoje małe i lekkie aparaty, a zdjęciami podzielili się na google drivie, więc chętnie z nich korzystam.

Co warto wiedzieć przed taką wyprawą?
- Upewnij się, czy w twoim obozowisku jest woda pitna. U nas niestety nie było i pozostało albo dźwiganie dużej ilości wody albo filtrowanie (u mnie trochę i jedno i drugie, nie przypuszczałam, że mój dwudniowy zapas starczy mi tylko do śniadania dnia następnego...)

- Ufaj przykładowym czasom wędrówki podanymi przez park ("5 km/h to średnie tempo, czy oni naprawdę myślą, że taki dystans może nam zająć 2 godziny?!" - tak, owszem, tyle zajął, bo było stromo, wąsko i pod górę)
- Sprawdź, o której jest zachód słońca (to akurat zrobiłam) i nie wędruj po zmroku! (niestety, ostatni kilometr robiliśmy już w ciemnościach, oświecając sobie drogę latarką. Dobrze, że to jesień i Victoria, bo koleżanki wpadły jedynie na kangura, a mogło przecież być coś gorszego!)

- Weź plastry. Dużo plastrów! I latarkę. I papier toaletowy. 

 Tak się rozpisałam, a przecież chciałam głównie podzielić się widokami! A więc patrzcie! :)

 Pictures by Jip, Clemence & Michael!








A tutaj zdjęcia już mojego autorstwa :)






Yay, I made it! Teraz pora na McFlurry, minimum pół godziny pod prysznicem i pół dnia w łóżku! :)


Friday 15 May 2015

Phillip Island


Phillip Island to must-see, gdy jest się przez kilka dni w Melbourne. Wyspa jest przepiękna sama w sobie, ale turyści wybierają się na nią z innego powodu - Penguin Parade. Co wieczór, zaraz po zachodzie słońca, setki maluteńkich pingwinów wynurzają się z wody i wędrują do swoich legowisk. Pamiętam, że na początku semestru babeczka odpowiedzialna za wymianę zachęcała nas do zobaczenia pingwinów, mówiąc, że to "cutest little things ever", a ton miała jakby zobaczyła puchate kocięta. I teraz już całkowicie rozumiem, skąd ten ton, bo małe pingwinki są rzeczywiście urocze, prawie się rozpłakałam ze wzruszenia, jak widziałam, jak sobie drepczą... Little penguins są naprawdę małe, na pewno nie sięgałyby mi do kolan, a przecież jestem niewysoka!
Podczas parady nie można robić żadnych zdjęć, nawet bez flasha, bo przy tych setkach turystów zawsze znajdzie się jakiś idiota, który flasha nie wyłączy i pingwinki się przestraszą... Na dole ich zdjęcia wzięte z oficjalnej strony centrum Penguin Parade.
Reszta wycieczki, czyli wszystko, co przed wieczorem, też była cudowna, przed samą wyspą znajduje się Maru Koala Park, gdzie można z bliska przyjrzeć się kangurom, wallabies, koalom i innym tutejszym zwierzątkom, ale najlepsza część polegała na karmieniu i strzelaniu sobie selfies z kangurami (a skubane nie chciały pozować bez odpowiedniej zachęty). Jak na razie to chyba moje najbardziej ulubione zdjęcia z Australii! :)
 I jak już wcześniej wspomniałam, wyspa również jest piękna i stanowi dobre miejsce do surfowania.
Mam nadzieję, że przeglądając zdjęcia zrobi Wam się cieplej na serduszku, tak jak mi :)















Tuesday 12 May 2015

Wuzetka


Miałam ochotę zrobić jakieś polskie ciasto, by moi australijscy gospodarze mogli spróbować i do głowy przyszła mi wuzetka. Nie jadłam żadnej od wieków, więc nie pamiętam, czy smak to ten, ale była przepyszna! I choć wiem, że wygląda mało WZ-tkowo, bo nie kwadratowa i bez kleksa bitej śmietany na czubku (nie dysponuję tu własnym sprzętem cukierniczym, więc radzę sobie z tym, co mam), to z całego serca ją polecam!
 Bardzo bałam się ubijania śmietany, bo przy ostatnich kilku podejściach wyszło mi masło, a do tego zapragnęłam usztywnić ją żelatyną, ale po dokładnym przeczytaniu tej notki z Moich Wypieków udało się! I wszyscy byli szczęśliwi :)
 Robiłam z sześciu jajek i 900 ml śmietanki na małą tortownicę o średnicy 19 cm + blachę 18x24 cm, tutaj podaję składniki tylko na małą tortownicę.

Składniki:
 Biszkopt:
- 2 jajka (w temp. pokojowej)
- 30 g mąki
- 10 g kakao
- 50 g cukru

Masa:
- 250 ml śmietanki min. 36% (u mnie double cream czyli jeszcze tłustsza wymieszana z heavy cream czyli 36%)
- łyżka cukru
- żelatyna (adekwatnie do wskazań na opakowaniu, u mnie jedna łyżeczka na 250 ml płynu)

Polewa:
- 70g mlecznej czekolady
- 50 ml śmietanki
- żelatyna (pół łyżeczki)

 plus: dżem do smarowania biszkoptu i poncz do nasączenia (u mnie płyn z wiśni w syropie).

Biszkopt: Białka oddzielamy od żółtek i ubijamy z odrobiną soli. Gdy już są ubite czyli nie wylewają się z miski, gdy ją lekko przechylimy, wciąż ubijając, dodajemy cukier, w trzech turach. Następnie dodajemy żółtka i ubijamy do połączenia składników.
 Do ubitych jajek przesiewamy kakao i mąkę i delikatnie mieszamy szpatułką. Dno formy wykładamy papierem do pieczenia i przelewamy ciasto. Pieczemy w 180 stopniach do suchego patyczka (ok. 20 minut). Po wystudzeniu odkrajamy brzegi od formy, wyjmujemy biszkopt i kładziemy spodem do góry (by wierzch był płaski). Kroimy wzdłuż, by otrzymać dwa blaty.

Masa: Żelatynę wsypujemy do miseczki, zalewamy niewielką ilością wody, jedynie tyle by przykryła proszek i odstawiamy do napęcznienia przez 10 minut, po czym rozpuszczamy w mikrofali na małej mocy przez 10-15 sekund (lub w garnuszku, ale jedynie do rozpuszczenia). Śmietankę chłodzimy w lodówce, a przed samym ubijaniem przez ok. 15 minut w zamrażarce (włożyłam też do niej mieszadła od miksera i upewniłam się, że miska nie jest ciepła). Kremówkę wlewamy do miski, dodajemy cukier i zaczynamy ubijanie. Gdy śmietanka stanie się gęstsza, ale jeszcze nie do końca ubita, bierzemy jedną łyżeczkę kremówki i mieszamy z wciąż płynną, ale już nie gorącą żelatyną. Gdy już jest ładnie rozmieszana, dodajemy jeszcze jedną łyżeczkę, mieszamy i wlewamy do śmietany, wciąż ubijając, aż śmietana będzie sztywna, a żelatyna ładnie wmieszana ( u mnie dosłownie cztery sekundy).

Bierzemy pierwszy blat i nasączamy go ponczem, po czym delikatnie smarujemy dżemem. Na to wykładamy bitą śmietanę. Drugi blat kładziemy spodem do góry i również smarujemy dżemem, po czym kładziemy na śmietanie wysmarowaną stroną. Wierzch ciasta znów lekko nakrapiamy ponczem. Wkładamy do lodówki, a w międzyczasie przygotowujemy polewę.

Przygotowujemy żelatynę, tak samo jak powyżej (nie jest niezbędna, ale ja chciałam, by ciasto ładnie się kroiło) - proszek zalewamy minimalną ilością wody i potem przez 10 sekund rozpuszczamy w mikrofali na słabej mocy. Śmietankę  i czekoladę rozpuszczamy w mikrofali (lub garnuszku), nie zagotowując jednak. Studzimy przez chwilę, po czym dodajemy płynną (może być wciąż ciepła, tutaj nie jest to tak ważne jak przy śmietanie) żelatynę i mieszamy. Polewą wylewamy na wierzch zimnego ciasta. Jeśli chcecie udekorować wiśniami, to zanim polewa stężeje, bo potem wiśnie będą się tylko ślizgać po powierzchni ciasta i zostawiać brzydkie ślady.
 Wkładamy do lodówki na kilka godzin. Smacznego! :)


Saturday 9 May 2015

Adelaida - czyli nie poświęcaj zbyt wiele czasu na zwiedzanie miast w Australii

 Po raz kolejny nacięłam się przy planowaniu wycieczki. Mój europejski umysł nakazał mi poświęcić przynajmniej trzy dni na zwiedzanie Adelaidy, największego z miast Australii Południowej. I co? I przez te trzy dni udało mi się przeczytać dwie książki, bo naprawdę nie miałam wiele do roboty.
 W Adelaidze spędziłam jeden dzień przed wyjazdem na Wyspę Kangura i dwa po powrocie. No i okazało się, że już pierwszego dnia, podczas takiego "rozpoznawczego" spaceru, udało mi się zobaczyć większą część tego miasta. Pewnie też nie trafiłam na najlepszy czas, bo w piątek wielkanocny wszystko było zamknięte, ludzi jak na lekarstwo, byłam zdana na chińską zupkę z 7-eleven, bo nawet restauracje w China Town nic nie serwowały. Dwa dni po powrocie poświęciłam na Galerię Sztuki i muzeum, które na szczęście są bezpłatne(a ja dozowałam sobie sztukę). Jeśli macie ochotę na shopping, to koniecznie udajcie się na główny deptak, sklepów i sklepików tam multum.
Zapraszam do oglądnięcia zdjęć no i jeśli macie w planach spaść do Adelaidy to nie na więcej niż dwa dni...