Friday 29 August 2014

Pankejki z jabłkami na piwie


Przepisów z piwem ciąg dalszy. Dzisiaj, po czterotygodniowych męczarniach, ukończyłam mój staż w browarze! Łącznie zbiłam pięć butelek i dwie szklanki, mogło być gorzej :) Nie mówię, że cieszę się z powrotu na uczelnię (czwarty rok studiów, a zajęcia już od pierwszego września, nawet podstawówki zaczynają później, vive la France!), ale między siedzeniem na wykładach, a czyszczeniem podłogi czy etykietkowaniem butelek, wybór jest jasny!
  Jasne było też piwo, które wczoraj podwędziłam, by zrobić widoczne na zdjęciu pankejki (śpieszę z wyjaśnieniem - butelka miała usterkę i i tak by jej nie sprzedali). Przetestowany już kilka razy przepis z Moich Wypieków zaaranżowałam - całe mleko wymieniłam na piwo i dodałam łyżkę śmietany, ze śmietaną wszystko jest lepsze :)

 Składniki:
2 szklanki mąki
2 jajka (właśnie zdałam sobie sprawę, że dałam tylko jedno. No bywa.)
75 g roztopionego masła
1,5 szklanki piwa
pół łyżeczki sody oczyszczonej
pół łyżeczki proszku do pieczenia
2 jabłka
3 łyżki cukru (u mnie łyżeczka stewii i trochę syropu z agawy)
łyżka śmietany


Czy może być prościej? Jabłka obrać i pokroić na małe kawałki, resztę składników wrzucić do miski i dokładnie wymieszać, aż powstanie w miarę gęste ciasto, dodać kawałki jabłek i wymieszać.



Łyżką wykładać ciasto na patelnię bez tłuszczu, smażyć z obu stron aż do zarumienienia. Podawać na ciepło lub na zimno (może ze szklanką piwa? :)).






Wednesday 27 August 2014

O "krok" od Ameryki

 
 Jak dobrze znacie własną okolicę? Ja często mam wrażenie, że mieszkając w danym miejscu, zwiedzam mniej niż gdybym wybrała się tam np. na urlop. Weekendy lecą na siedzeniu w domu i mówieniu "no, może kiedyś tam pojadę...". Takiemu podejściu mówię od teraz basta! Nie odkładamy nic na później! :)

W tle Dune du Pyla, o której pisałam dwa tygodnie temu :)
  W ten weekend wybraliśmy się na czubek Cap-Ferret, półwyspu, z którego można podziwiać Ocean Atlantycki i liczyć sobie, ile czasu zajęłoby dopłynięcie do Ameryki. Mimo weekendu, ludzi było jak na lekarstwo, ale chyba grube z nas ryby, bo po godzinie od rozłożenia kocyka, otaczało nas trzech wędkarzy :)
  Temperaturą woda nie zachęcała do kąpieli, ale come on, jesteśmy Polakami i kąpaliśmy się w Bałtyku, nic nam już nie jest straszne. Dużo ludzi biegało też po plaży, ale mi po 5 minutach znudziło się ciągłe grząźniecie w piasku i po prostu położyłam się na kocu, by plecki ładnie się zaczerwieniły (lato bez jednego poparzenia słonecznego to nie lato).


Miłośnicy natury, spokoju i jazdy autobusem przez prawie 3 godziny w jedną stronę będą zachwyceni. Ci którzy lubią zgiełk jak na Krupówkach (jaki jest odpowiednik Krupówek nad morzem?) i tanią, smażoną rybę nie powinni się wybierać na Cap Ferret, za biedną pizzę zapłaciliśmy bodajże z 15 euro.

Przy robieniu zdjęcia pomyślałam, że blogerki modowe miałyby tutaj używanie :)

Plaże bardzo przypominały mi te w Hamptons, gdzie udało mi się poskakać przez fale pomiędzy dniami w pracy. Było tam cudownie i do tej pory żyłam w przekonaniu, że trzeba wydać grubą kasę i lecieć za ocean, by móc tak wypocząć. Na szczęście w Europie też mamy super miejsca, takie jak właśnie Cap Ferret! Gdyby tylko podróż autobusem nie zajmowała tyle czasu... ;) Serdecznie polecam na wakacje!

Monday 25 August 2014

Ciasto z ciemnym piwem



Od prawie miesiąca robię staż w małym lokalnym browarze i co tydzień mam prawo zabrać jeden karton z piwem. I tak wszystkiego nie dam rady wypić (nawet nie próbuję, ktoś pije za mnie ;)), więc stwierdziłam, że fajnie byłoby wykorzystać piwo w jakimś przepisie. Moim zamiarem było zrobienie ciasta czekoladowego Nigelli na ciemnym piwie (u niej Guiness, u mnie piwo, które osobiście przelewałam do butelek!). Szkoda tylko, że w momencie, gdy już zaczęłam robić ciasto, okazało się, że nie mam w domu kakao. "C'est la vie."- westchnęłam i kontynuowałam przepis bez kakao, za to z większą ilością mąki. Próba niejedzenia cukru wciąż trwa, więc by posłodzić ciasto użyłam syropu z agawy, miodu i stewii, ale oczywiście można nie wydziwiać tak jak ja i sypnąć starą, dobrą sacharozę ;)
  Ciasto jest przyjemnie wilgotne, nie za słodkie, ale zaspokajające ochotę na słodycze. Z taką ilością masła na pewno nie jest light, ale przecież możemy się nim z kimś podzielić, prawda? :)

Składniki (na tortownicę o średnicy 18 cm):
150 ml ciemnego piwa
150 g masła
1 jajko
120 g kwaśnej śmietany
220 g mąki pszennej
1 mała łyżeczka sody oczyszczonej
do posłodzenia: u mnie: 1 łyżka stewii, 2 łyżki miodu i 3 łyżki syropu z agawy, a jeśli nie to ok. 180g cukru też się dobrze sprawdzi.

wierzch: opakowanie serka mascaropne, łyżka syropu z agawy (bądź cukru)

Nagrzewamy piekarnik do 180 stopni.


 Do rondelka wlewamy piwo, wrzucamy pokrojone na kawałki masło i podgrzewamy do momentu, gdy masło się roztopi.


Dodajemy stewię, miód i syrop z agawy (lub sam cukier) do rondelka i mieszamy.
 W misce ubijamy trzepaczką jajko ze śmietaną. Dodajemy przestygniętą mieszankę piwno-miodową i mieszamy.


Sodę oczyszczoną mieszamy z mąką i przesiane dodajemy do pozostałych składników. Dokładnie mieszamy. Ciasto przelewamy do natłuszczonej formy i pieczemy przez ok. 40 min (do suchego patyczka).

Wyjmujemy z pieca i studzimy.

Oryginalny przepis przewidywał wierzch z ubitej śmietanki i mascarpone, ale przez wysokie temperatury już dwa razy udało mi się ubić masło i teraz podchodzę do śmietanki jak pies do jeża, więc użyłam tylko mascarpone wymieszanego z syropem z agawy.

Smacznego! :)




Saturday 23 August 2014

Odkrywając francuskich pisarzy - Anna Gavalda "Kochałem ją"



Będąc we Francji mam wrażenie, że Anna Gavalda to francuski odpowiednik Katarzyny Grocholi, stwierdziłam więc, że warto zapoznać się z przynajmniej jedną jej książką, a akurat ta wpadła mi pod rękę. Powieść (a może bardziej opowiadanie) przeczytałam w raptem dwie godziny, bo nie dość, że wydana dużym drukiem, to do tego, po ciężkim początku, wciąga. Książka składa się głównie z dialogów (coś, co lubię), ale czasem jest aż za bardzo przegadana (coś, czego nie lubię). Główna bohaterka, Chloé, zostaje wraz z dwójką dzieci porzucona przez męża. Jej teść próbuje podnieść ją na duchu, opowiadając o tym, jak sam kiedyś zastanawiał się, czy nie postąpić jak jego syn, lecz zdecydował się pozostać z żoną i dziećmi.
   Co do tematyki, to w moim odczuciu zamysłem autorki było pokazanie, iż gdy będąc w stałym związku stwierdzimy "to nie jest miłość", lepiej zostawić partnera (pal licho dzieci, kota i kredyt) niż skazywać siebie i jego na cierpienie. Upraszczam? Może, ale znam kogoś, o kim mogłaby być ta książka, tyle że ta osoba w przeciwieństwie do głównej bohaterki nie ma trzydziestki na karku, a znacznie więcej i nie wiem, czy jej życie potoczy się tak optymistycznie, jak przewiduje jeden z bohaterów.
  To dobra lektura na wakacje i być może skuszę się na jakąś inną książkę Anny Gavaldy. Gdybym miała ocenić (a wybaczcie, ale ocenię systemem francuskim, czyli na 20), to dostałaby 13. Ktokolwiek, kto miał do czynienia z francuskim systemem oświaty, wie, że to całkiem dobra ocena ;)

Wednesday 20 August 2014

Bezcukrowe ciasto pomarańczowe



Nie lubię, gdy czytając dietetyczne przepisy na desery, autor rozpływa się w "ochach" i "achach", jakiż to świetny substytut na słodycze znalazł, a gdy się samemu ten deser zrobi, to na myśl przychodzi jedynie "No okej, ujdzie, a teraz gdzie jest moje brownie?".
  Postanowiłam ograniczyć spożycie cukru i to nie z powodów dietetycznych, ale problemów ze skórą (zobaczymy czy coś pomoże). Ale lubię piec i chcica na słodycze dopadła mnie już po trzech dniach, więc wtedy stwierdziłam, że wykorzystam przepis, który kiedyś wpadł mi w oko na blogu Make Cooking Easier. Odjęłam cukier, dałam słodzik (zło, rak etc.) i z powodu mojego lenistwa wyszedł ten oto pomarańczowy zakalec. Szczerze mówiąc, pośladków nie urywa, ale z małą łyżczką dżemu jest dobry, gdy mamy bardzo ochotę na coś słodkiego! :)

Składniki:
 dwie pomarańczowe
 150 g mąki
  4 jajka
 1 łyżeczka proszku do pieczenia
 słodzik (u mnie cztery łyżki, zależy od słodzika, jaki posiadacie)
ew. do dekoracji (i smaku): dżem i płatki migdałów



Pomarańcze wsadzić do garnka, zalać zimną wodą, gotować przez 15 minut. Odlać wodę, powtórzyć całą operację, ale tym razem gotować aż do miękkości (u mnie znów 15 minut). Ma to służyć pozbawieniu pomarańczy goryczy. Chyba częściowo zadziałało.
Pomarańcze wystudzić, pokroić i razem ze skórką zmiksować na papkę.


Jajka ubić ze słodzikiem. To tu byłam leniwa i rozrobiłam je trzepaczką, stąd pewnie zakalec. Dodać pomarańczową papkę, proszek do pieczenia i mąkę i wymieszać. Spróbować czy należy dosłodzić czy nie.

Piekarnik nagrzać do 180 stopni.


Piec przez ok.45 minut aż wsadzony do środka patyczek będzie suchy.
Wyjąć, wystudzić, posmarować niskosłodzonym dżemem i posypać płatkami migdałów.

No to cóż, zdrowego smacznego! :)




Monday 18 August 2014

Banksy


Jestem smutnie zaskoczona, jak mało osób z mojego otoczenia zna Banksy'ego. Pisanie o nim to trochę sztuka dla sztuki - najlepiej po prostu samemu zobaczyć jego prace, więc będę się streszczać. Nie chcę mówić, że Banksy swoimi pracami demaskuje hipokryzję zachodniego społeczeństwa, bo sama w pewnych kwestiach jestem hipokrytką i po co się samobiczować? Jego prace podobają mi się jednak, bo są proste, a ich przekaz jasny i klarowny (a może tylko tak naiwnie mi się wydaje?), a do tego nutka anonimowości sprawia, że mimowolnie zadajemy sobie mnóstwo pytań, a w tym jedno najczęściej powtarzające się: "Kim jest Banksy?".
  Jego film "Wyjście przez sklep z pamiątkami" pozornie wydaje się dokumentem o street-arcie, ale na końcu znowu zadajemy sobie te irytujące pytania, na które nie poznamy zapewne odpowiedzi (spoiler):
 "Czy właśnie dałam się nabrać Banksy'emu?", "Czy Mr. Brainwash to kolejne jego dzieło?". (koniec spoilera).
Jeśli od czasu do czasu lubicie poczuć się "chyba ośmieszeni" (to takie uczucie, gdy myślimy "no bo śmiali się w końcu ze mnie czy nie?"), to koniecznie obejrzyjcie "Wyjście..."!

A tymczasem prezentuję kilka z moich ulubionych prac Banksy'ego, wszystkie zdjęcia pochodzą z jego strony banksy.co.uk.







Saturday 16 August 2014

Biscotti z migdałami, żurawiną i czekoladą


Te podwójnie wypiekane ciasteczka kojarzą mi się z wakacjami w Stanach. W rezydencji, w której pracowałam, kucharka robiła je dość często i zazdrośnie strzegła przepisu, ale chyba byłam godna zaufania, bo na koniec mojego pobytu podzieliła się nim ze mną :) Gdybym tylko go sobie wtedy gdzieś zapisała... Ech...
  Mało który przepis z internetu zawiera masło, a pamiętam, że w tamtym przepisie na pewno było! Chemikiem jestem i nic, co wymaga eksperymentów, nie jest mi obce, tak więc, starając się zachować zdrowe proporcje między składnikami, upiekłam takież oto moje biscotti. Efekt przepyszny, choć bardzo kruchy, chyba trochę za bardzo zaszalałam z masłem :)

Składniki:
150 g masła
70 g brązowego cukru
350 g mąki
4 jajka
łyżeczka proszku do pieczenia
100 g suszonej żurawiny
100 g migdałów
100 g mlecznej czekolady

 

Powinnam ubić miękkie masło z jajkami. Mój wolnostojący mikser był jednak gdzieś daleko w kącie, a małego podręcznego jeszcze się nie dorobiłam, więc po prostu rozrobiłam je trochę razem szpatułką.
 W skrócie: ubijamy masło z jajkami :)


Dodajemy mąkę, cukier, proszek i ręką wyrabiamy lepkie ciasto.


Przygotowujemy dodatki: siekamy czekoladę i migdały. Dodatki można dowolnie zmienić!
Dodajemy je do ciasta, które dokładnie wyrabiamy ręką. (zdjęcia brak, bo nie chciałam jeszcze bardziej zapaskudzić sobie aparatu :))


Ucinamy spory kawałek folii spożywczej i wykładamy na nią pół ciasta, po czym zwijając ją, formujemy wałek. Powtarzamy z drugą częścią ciasta. Wkładamy do zamrażalnika na kilka godzin, a najlepiej nawet na całą noc (ale ponieważ cierpliwość nie jest moją cnotą, to włożyłam jedynie na dwie godzinki).


Pieczemy w 180 stopniach przez ok. 30-40 minut. Wałeczki na zdjęciu okazały się jeszcze surowe po przekrojeniu, więc dopiekałam je do złotego koloru przez kolejne kilknaście minut.


Gotowe biscotti kroimy w plastry, układamy na blasze i podpiekamy przez 5-10 minut w 160 stopniach z każdej strony. Moje może za bardzo się zarumieniły, ale nie zmienia to faktu, że znikają w zastraszającym tempie :)




No to kiedy pieczecie biscotti? :)

Wednesday 13 August 2014

Dune du Pyla (największa wydma w Europie!)


Jeśli lubisz, gdy serce wali ci jak młotem, nogi zalewa kwas, a po czole płyną strugi potu, to koniecznie przejdź się po wydmie Piłata (to nie masochizm, to najlepszy trening cardio!). Do wydmy łatwo dojechać autobusem z Arcachon, turystycznego miasta niedaleko od Bordeaux.


Wspinaczka trwa dobre kilka minut (dla "leniuchów" przewidziano schody), ale widok z góry na lasy i ocean wynagradza wszystko, jeśli tylko mamy siłę patrzeć. Większość wspinających spoczywa na laurach (choć tutaj piasku), ale dla lubiących wyzwania można przejść po wierzchołku wydmy przez prawie trzy kilometry, tudzież zejść w stronę oceanu i potem zabawę we wspinanie rozpocząć od nowa.

Będąc na wydmie w zeszły weekend zapomniałam dokładnie ją obfotografować, ale to zdjęcie z kwietnia dobrze pokazuje, na jak długi spacer można się po niej wybrać.



Friday 8 August 2014

Degustacja wina w Medoc


Bordeaux i okolice winami stoją, niestety z przykrością stwierdzam, że nie przepadam za francuskim winem. Nie tracę jednak nadziei, bo pamiętam, jak bardzo nie lubiłam kozich serów, a teraz czasem na szkolnej stołówce na deser biorę ser :) Może kiedyś mój język w końcu poczuje te słynne nuty wanili, pieprzu, owoców i cholera wie czego jeszcze zamiast kwasoty, goryczy i procentów. Metoda jest tylko jedna - regularna degustacja i wyczulanie receptorów smakowych!


Jak poprawnie degustować wino?
Chwytamy kieliszek za nóżkę (by rękami nie ogrzewać wina). Przyglądamy się kolorowi trunku, najlepiej na białym tle. Im starsze wino, tym ciemniejszy kolor. Następnie wąchamy wino bez poruszania kieliszkiem, by wyczuć pierwsze nuty zapachowe. Potem kręcimy kieliszkiem, by trochę tlenu dostało się do środka i wyczuwamy drugie nuty zapachowe. W końcu degustujemy i ewentualnie wypluwamy do przeznaczonych do tego pojemników.


Medoc to dobrze znany miłośnikom wina region położony niedaleko Bordeaux.
Program półdniowej wycieczki po Medoc przewidywał zwiedzanie i degustację w dwóch winnicach. Pierwszą było urocze Chateau Lascombes, produkujące dwa typy wina: Chevalier de Lascombes i bardziej ekskluzywne Chateau Lascombes.


Winogrona zbiera ręcznie około 100 osób. Niestety, reszta procesu produkcji nie została wyjaśniona, choć wątpię, aby ktoś dreptał po owocach, wszystko jest raczej zautomatyzowane :)
Po fermentacji wino dojrzewa w beczkach z francuskiego dębu przez 18 miesięcy (jeśli beczka używana jest po raz pierwszy) lub przez 16 miesięcy (jeśli użyto jej po raz drugi, potem winnica sprzedaje beczki wytwórcom whisky czy koniaku).


Mieliśmy okazję skosztować Chevalier de Lascombes rocznik 2008 i Chateau Lascombes 2007. Szczerze mówiąc nie doceniłam ich walorów smakowych, choć to drugie, droższe, było nieco lepsze od pierwszego.


Drugą zwiedzaną winnicą było Chateau Saint Ahon. Niestety, tam obrazki mniej atrakcyjne, produkcja bardziej zmechanizowana, za to wino o wiele tańsze.


Droższe wino, Chateau Saint Ahon, przez miesiąc dojrzewa w beczkach. Tańsze, Colbert Cannet, w ogóle nie trafia do beczek.


Próbowaliśmy obu i werdykt był niestety "nie"i "nie". Powinnam jednak częściej degustować czerwone wina, może wtedy w końcu nauczę się czuć bukiet, nuty zapachowe etc.
 Ech, może kupując wytrawne wino raz w tygodniu, nauczę się doceniać ich smak...