Tuesday 28 April 2015

Pływanie z delfinami - najlepsze doświadczenie w życiu!


Ostatniego dnia marca zwiałam z bardzo nudnych lekcji, by przeżyć najwspanialszą rzecz w życiu - popływać sobie z delfinami i fokami. Nigdy wcześniej nie było to moim wielkim marzeniem, ale gdy zobaczyłam, że uniwersytet zaproponował taką wycieczkę w bardzo niskiej cenie, nagle pomyślałam, że taka okazja zdarza się raz w życiu! Stres był, bo w przeciwieństwie do moich znajomych nigdy nie próbowałam snorkelingu, ale jak być szalonym, to tylko na końcu świata!
 Wystarczyło pięć minut w wodzie i jakoś nauczyłam oddychać się ustami (choć ile słonej wody się przy tym napiłam, to moje). Pierwszą godzinę spędziliśmy obserwując kamienie i rybki (widziałam Nemo i Doris!), aby takie żółtodzioby jak ja się nauczyły używać sprzętu. Wydawało mi się, jakbym była w dużym akwarium, niesamowicie fajne doświadczenie, choć po kilkunastu minutach, mimo kombinezonu, zrobiło mi się zimno.
A potem ruszyliśmy na poszukiwanie delfinów. Szczęście nam sprzyjało, bo pojawiło się całe stado i mogliśmy zatrzymać się, by je poobserwować pod wodą. Przyznam, że o wiele wygodniej oglądało się ich wyczyny ze statku. Słoneczko grzało, delfiny skakały, pomyślałam sobie, że organizowanie takich wycieczek to świetny zawód! (takie rzeczy tylko w Australii!)
 Ostatnim punktem wycieczki było pływanie z fokami (zdjęcia z GoPro zawdzięczam uniwersyteckiej grupie RMIT Trips & Tours, i tak tego nie czytacie, ale dzięki!). Podobało mi się jeszcze bardziej niż bycie w wodzie z delfinami, foki nie były nieśmiałe i podpływały niesamowicie blisko, a do tego woda pozwalała oglądać ich podwodne tańce (to nie tania poezja, a prawda, te kilkuset kilogramowe zwierzęta poruszają się z wielką gracją!).
 Mam nadzieję, że narobiłam Wam chętki na dopisanie pływania z delfinami i fokami do listy życzeń! A już sam snorkeling jest super, warto spróbować!







Saturday 25 April 2015

Endgame, Samuel Beckett - czyli na co nie iść, jeśli nie jesteś fanem teatru.


Mam zakręcony tydzień, weekend wypełniony wycieczkami, ale czuję się winna, jeśli nie opublikuję raz na te kilka dni na blogu (przy 4-ech dniach włącza mi się sygnał ostrzegawczy - "coś napisz!"). A ponieważ moja mama zawsze rozpacza, że dział kultura to na blogu leży i kwiczy, postanowiłam opisać wczorajsze wyjście do teatru (to nie tak, że nie czytam czy nie robię innych kulturalnych rzeczy - w kwietniu połknęłam 7 Pratchettów z rzędu, ale z opisaniem Pratchetta czekam na lepszy moment! No i raczej nie będę się chwalić, że poszłam zobaczyć nowych Avengersów, to by kłóciło się z moją definicją "kultury").

"Czekając na Godota" byłą moją obowiązkową lekturą na maturę z literatury we Francji i będę szczera- nie podobało mi się. A może ujmijmy to inaczej - bez dokładnej analizy naszej nauczycielki, wciąż bym myślała, że to książka o niczym. Beckett pełen jest ukrytych symboli (i bynajmniej nie takich jak u Dana Browna) i naprawdę ciężko jest to rozgryźć, nie wspomagając się analizą fachowca.
 No ale moja druga połowa zachwyca się Beckettem, a plakat na tramwaju wyglądał tak zachęcająco, że kupiłam bilet i nawet na moje nieszczęście namówiłam jeszcze jedną dziewczynę, by poszła ze mną. Ona nie wiedziała, czego się spodziewać, więc spędziła godzinę i czterdzieści minut, wiercąc się w fotelu i zastanawiając - o co chodzi?!
 Przyznam, że nie wiem, o co chodziło. Cztery postacie, czekające na koniec, prowadzące (pozornie) puste dialogi, bardzo surowa dekoracja i dużo ciszy. Angielski na pewno był w pewien sposób przeszkodą, bo ciężko docenić błyskotliwe kwestie, jeśli nie rozumie się połowy z nich, ale mimo wszystko, czułam, że nie tylko ja się nudzę. Koniec "Końcówki" (bo tak brzmi polski tytuł) ciągnął się przez bite pół godziny, przez które mogłam przeanalizować odpowiedź na pytanie "Za jakie grzechy tutaj siedzę?".
  Po stronie "plusów" na pewno znajdzie się gra świateł (bo to jedyna rzecz, którą udało mi się dostrzec bez pomocy z zewnątrz) - na początku scena tonie w żółtym świetle, które wraz z upływem, ekhm, akcji gaśnie, by zostawić miejsce zimnemu, białemu światłu.
 Aktorzy podobno są bardzo znani w Australii (choć o żadnym wcześniej nie słyszałam) i ich gra nie była zła, ale w tak niezrozumiałej dla mnie sztuce ciężko mi ją było docenić.
 Trzy osoby chyba były podobnego zdania co ja, bo wyszły w trakcie sztuki. Ja stwierdziłam, że dotrzymam do końca, nie było łatwo, ale dałam radę.

Mimo tego wszystkiego, bardzo się cieszę, że poszłam do teatru, bo mimo że nie jest to moja ulubiona forma dokulturalniania się. staram się wybrać na jedno przedstawienie roczne. Zobaczyłam przepiękny budynek Southbank Theatre, poobserwowałam przychodzących ludzi, dowiedziałam się, że Beckett nie jest dla mnie... Co cię nie zabije, to cię wzmocni, prawda?
 Na pewno warto chodzić do teatru, ale jeśli nie jest się wybitnym znawcą, to chyba lepiej wybrać przedstawienia łatwiejsze w odbiorze. Następnym razem na pewno nie będę udawać mądrzejszej niż jestem i obejrzę coś lżejszego.

Tuesday 21 April 2015

Healesville Sanctuary


Nie wiem czy wiecie, ale ten sympatycznie wyglądający zwierzaczek na powyższym zdjęciu to diabeł tasmański (nie przypomina kolegi Królika Bugsa, prawda? :)). Healesville Sanctuary to takie australijskie zoo, w którym można zobaczyć rodzimą faunę z bardzo bliska. I nawet jeśli pod względem krajobrazów nie jest to najbardziej malownicze miejsce w stanie Victoria, frajdy przy spotkaniu z wombatami (niestety, bateria mi wysiadła, gdy je fotografowałam...), kangurami etc. jest co niemiara!
 Po drodze można zatrzymać się w William Rickets Sanctuary, by pooglądać zintegrowane w kamieniu rzeźby, a także stanąć na jednym ze wzgórz , by podziwiać Melbourne z daleka.
 A potem można dziwić się rozmiarom dziobaka (myślałam, że są kilka razy większe niż w rzeczywistości), karmić papużki, przytulić się do koala (za dodatkową opłatą, niestety...) czy też patrzeć zza szyby na węże. I mam nadzieję, że to jedyne moje spotkanie z gadami na tym kontynencie, jeśli kiedykolwiek zamierzacie jechać do Australii to mentalnie przygotujcie się na ludzi wysyłających Wam i publikującym na facebooku miliony rankingów "najniebezpieczniejszych zwierząt w Australii". Kangur też na nim jest (bo jak się wkurzy, to może kopnąć) i jak narazie to jedyne niebezpieczne zwierzę, które widziałam z bliska :)
 Healesville proponuje dwa pokazy - jeden o dziobaku, a drugi o różnych ptakach (dużo sokołów czy innych drapieżnych) i przyznam, że "gadająca" papużka udająca tygrysa, to jedna z najsłodszych rzeczy, jaką było mi dane zobaczyć! Piękny dzień w super miejscu - czego więcej można sobie życzyć? :)









Saturday 18 April 2015

More of Sydney


No, w końcu wyrównałam, jeśli chodzi o zdjęcia z Sydney, przecież mam jeszcze tyle innych miejsc do pokazania! (nie mówiąc już o tym, że Melbourne aż się prosi o bardziej uważne sfotgrafowanie!). 

Ta ptaszyska można spotkać w większości parków, nie próbujcie nawet zostawiać kanapki na trzy sekundy, byłam świadkiem, jak z prędkością światła zjadło szynkę, a potem zabrało się za bułkę...

Za nic w świecie nie umiem sobie przypomnieć nazwy parku ze zdjęcia poniżej, w samym sercu miasta (googluję maps i żadna nazwa nie zapala mi żarówki nad głową!), ale był przecudny.


Sydney Tower Eye to po Operze i Harbour Bridge trzecia największa atrakcja miasta. Oczywiście cena biletu zbija z nóg, więc tylko popatrzyłam sobie od dołu.





Starbucks uważa, że Harbour Bridge lepiej się prezentuje na kubku z Sydney niż Opera. Ja uważam, że nie, i dlatego kubka nie zakupiłam. Na tym z Melbourne umieścili pociąg. Rany. Bo pociąg to najciekawsze, co można zobaczyć w Melbourne... Przynajmniej nie mam dylematu, czy dźwigać te ceramiczne kubki ze Starbucksa do wzbogacenia mojej kolekcji czy nie (kolekcja marna, bo na razie tylko jeden z Hamptons, jeden z Londynu, a ten z Nowego Jorku pęknięty :( ) :)


Wednesday 15 April 2015

Tarte tatin


Francuski klasyk, błyskawiczny w przygotowaniu (15 minut i tarta była w piecu!). Uśmiałam się niezmiernie, gdy Australijczycy próbowali wymówić "tarte tatin", no cóż, w końcu stanęło na "apple pie".
 Najlepsza na ciepło, prosto z piekarnika, z lodami o dowolnym smaku.

 A special acknowledgement for Rob. Without your help this tart would never look so nice, I am sure!

Składniki:
Na kruche ciasto:
- 150 g masła
-230 g mąki
- 3 łyżki cukru
- 6 łyżek mleka
- szczypta soli
Karmel:
- 50 g masła
- 70 g cukru

3-4 jabłka (tutaj poszło 3,5)

Masło (na ciasto) wyjąć odpowiednio wcześnie z lodówki lub podgrzać w mikrofalówce przez 15 sekund. Wymieszać cukier z mąką, dodać masło i mleko i ugniatać do otrzymania jednolitego ciasta. Można na chwilę włożyć do lodówki (ale nie trzeba).
Rozgrzać piekarnik do 180 stopni. Na żeliwnianej patelni roztopić masło, dodać cukier i gotować (smażyć?) na małym ogniu do otrzymania ładnego karmelu. W międzyczasie (bo zajmie to kilka minut) obrać jabłka i pokroić je w ćwiartki, usuwając gniazda nasienne. Gdy karmel jest ładnie brązowy ułożyć kawałki jabłek koło siebie (wyciętymi gniazdami do góry) i zostawić na małym ogniu na około 5-10 minut (gdy odwrócimy jeden kawałek jabłka, ma być złocisty od spodu). W międzyczasie rozwałkować ciasto pomiędzy dwoma kawałkami folii spożywczej na placek o średnicy patelni. Gdy jabłka są już gotowe wyłączyć palnik, ułożyć ciasto na wierzchu, zawijając brzegi pod jabłka i włożyć całość do piekarnika na ok.30 minut (ma być ładnie brązowe na wierzchu).

Wyjąć, ułożyć na patelni większy talerz i szybko obrócić póki gorące (w ten sposób jabłka znajdują się na wierzchu - przepraszam, jeśli to oczywista oczywistość, ale tak sobie myślę, że może nie dla wszystkich jest to jasne). Serwować gorące.
  W przypadku braku żeliwnej patelni (bez żadnych plastikowych elementów), można jabłka prażyć w karmelu, a gdy będą już gotowe przenieść je delikatnie do odpowiedniej formy i pokryć całym karmelem, jaki uda nam się zebrać z patelni, po czym dopiero wtedy przykryć ciastem i wsadzić do pieca. Voila :)
 Bon appetit!


Sunday 12 April 2015

Sydney-1


W końcu wygrzebię się ze zdjęć po mojej podróży z końca lutego, tutaj już kolejne, świeżutkie jak bułeczki czekają na swoją kolej.
Moje wyobrażenie o podróżowaniu w Australii zmienia się z każdym nowo-odkrytym miejscem, chyba napiszę nawet o tym osobny post, a wracając do tematu - Sydney nie jest wbrew pozorom miastem, które zwiedza się przez wiele dni. Udało mi się w dwa zobaczyć większą jego część, mam ochotę wybrać się jeszcze raz w jakiś weekend, by pochodzić po galeriach i muzeach (jeśli ich ceny będą znoźne - muszę sprawdzić).
  Najciekawszą częścią miasta jest port (ze słynną Operą) i leżąca tuż opodal dzielnica the Rocks, gdzie osiedlali się pierwsi kolonizatorzy zza oceanu. Kolejna porcja zdjęć już niedługo!









Wednesday 8 April 2015

Wielkanoc na Wyspie Kangura + przepis na jajko na miękko bez gluta z białka


Australijczycy nie są zbytnio przywiązani do świąt wielkanocnych, a jeśli do tego spędzasz je na wyspie, gdzie populacja ludzi wynosi 4,5 tys. a kangurów i wallabies 1,5 mln, to na pewno nie ma co liczyć na dekoracje z zajączków i malowanie pisanek.Oto jak można spędzić Wielkanoc na Wyspie Kangura!
Jeszcze będąc w Adelaidzie przezornie zakupiłam czekoladowe jajko, by uroczyście je skonsumować w niedzielę w towarzystwie kanapek z masłem orzechowym. Ale gdy okazało się, że na wyspie jest spory supermarket i nie zabija kieszeni swoim monopolem, ruszyło mnie tradycjonalistyczne sumienie i kupiłam eko-bio-wolny-chów jajka od kurek z Wyspy Kangura (mieszkańcy twierdzą, że to jedno z najczystszych miejsc na Ziemi) za jedyne $4 za 6 sztuk. A że jajka na twardo nie są moją ulubioną odmianą, ugotowałam je na miękko-twardo, bo nie cierpię, podkreślę jeszcze raz - nie cierpię tego ciągnęcego się gluta z białka (wiem, że nie jestem sama)! Metoda jest prosta - do gotującej się wody wrzucamy jajka i pozwalamy im się gotować przez 5 minut po czym zapominamy o nich na kolejną minutę, bo czytamy ciekawą książkę - łączny czas gotowania: 6 minut. Żółtko jest wciąż jeszcze ładnie płynne, a białko nie ciągnie się jak smark z nosa!
  Dzień był wyjątkowo jajeczny, bo nie chciałam wieźć z powrotem do Adelaidy jajek w wypełnionym po brzegi plecaku, więc na obiad były sadzone, a na kolacje znów na miękko, wiem, że mój cholesterol mi za to podziękuje :)
 Potem przeszłam się szlakiem, gdzie wieczór wcześniej spotkałam setki wallabies, niestety, są zwierzętami nocnymi i nie chciały w dzień pozować do zdjęć. Za to widoki wynagradzały nieustanną panikę typu "rany, a jak zaraz mnie zaatakuje wściekły kangur, a ja tu jestem sama na ścieżce?".
 Tak to jest, jak się ma zbyt bujną wyobraźnię :)

 

Rada do mnie samej na przyszłość: na wschód słońca nie wstajemy, gdy już jest jasno, lecz gdy słońce jeszcze nie wyszło...
Miód z Wyspy Kangura jest podobno najczystszym na świecie!

Sunday 5 April 2015

Sernik na mleku skondensowanym

Właśnie jadę z Wyspy Kangurów, gdzie dane mi było spędzić świąteczny weekend, internetu prawie brak, więc wrzucam przygotowany wcześniej wpis. Wesołych i kangurzych świąt! ;)
Wypieków pewnie będzie mniej, bo jakoś nie bardzo jestem zmotywowana do robienia zdjęć przy szerszej widowni, poza tym karta pamięci jest wypełniona zdjęciami kangurów i innych australijskich cudów, szkoda kasować :)
To był mój urodzinowy wypiek, już mała kosteczka wystarczyła, by się zasłodzić. Zrobiłam go na żółtkach, bo to mi pozostało z musu czekoladowego robionego dzień wcześniej, ale myślę, że śmiało można je zastąpić mniejszą ilością jajek (no chyba, że planujecie robić bezę czy makaroniki :)).

Składniki:
Na spód:
-200 g pokruszonych na pył herbatników
- 80g roztopionego masła
Na sernik:
-puszka mleka skondensowanego słodzonego
- 500 g serka typu philadelphia
- 6 żółtek
- kilka łyżek cukru do dosłodzenia (u mnie 3, zależy jak słony jest serek)

Herbatniki połączyć z masłem i wyłożyć nimi spód formy, po czym włożyć do lodówki, w międzyczasie przygotować masę: mleko skondensowane, żółtka, serek i cukier wymieszać razem (najlepiej blenderem, by uniknąć grud serka), wylać na spód, przykryć folią aluminiową i piec ok. 40 minut w 180 stopniach.
 Szybszego przepisu na sernik chyba nie ma! :)
 Smacznego!