Tuesday 31 March 2015

Szalony marzec - crazy March!



Wiedziałam, że poodkrywam dużo nowych rzeczy i miejsc w Australii, ale nie wiedziałam, że w jednym miesiącu da się ich wcisnąć aż tyle! Zwłaszcza te ostatnie kilka dni było bogate w wydarzenia, a przecież nadchodzi kwiecień i przerwa wielkanocna, gdzie wyruszam na kolejną podróż (swoją drogą nie wykopałam się jeszcze ze zdjęciami z poprzedniej, argh, dlaczego muszę chodzić do szkoły?!... ach, po to tu przyjechałam, dobrze że mój supervisor nie zna polskiego :p)


Melbourne słynie z bycia kulturalną stolicą Australii, co tydzień COŚ się dzieje, można iść w ciemno do miasta na festiwal smaków, Białą Noc czy też Moomba festival (przez trzy dni co noc były fajerwerki :)).



Kakadu to urocze papużki, które miałam okazję karmić podczas wycieczki do Healsville Sanctuary. Skubane, były już tak najedzone, że nawet nie walczyły o ziarno.


Właśnie dzisiaj, ostatniego dnia marca, pływałam z delfinami i fokami i wciąż jestem na lekkim haju ze szczęścia -jedno z NAJPRZYJEMNIEJSZYCH doświadczeń w moim życiu! Jak tylko skombinuję zdjęcia od kogoś z GoPro od razu się nimi podzielę! :)



 The Prom stał się chyba moim najulubieńszym miejscem w Victorii! Głównie dzięki widokom, ale obecność stada kangurów też podniosła rangę parku :)

  Mieliśmy jechać do niesamowitej galerii w Yarra Valley, ale niestety, była zamknięta, tak więc padło na bliżej położoną Heide Museum of Modern Art (tam właśnie pasą się te urocze krowy).






W sobotę miałam okazję przypomnieć sobie, jak to jest być dzieckiem- Adventure Park był wypełniony latoroślami w strojach kąpielowych i ich rodzicami w ciepłych kurtkach (bo pogoda nie rozpieszczała) - kąpałam się w Bałtyku, nie mogłam bać się zimnej wody, prawda? Spróbowałam zjeżdżania na brzuchu 40 km/h, gokartów, łucznictwa i wielu innych atrakcji. Niestety, w gokartach trafiłam na najgorsze auto (to nie jest wymówka!) i skończyłam na samym końcu, ale fun był!


I jakoś nie zapowiada się, by kwiecień miał być spokojniejszy! :)

Saturday 28 March 2015

Wilson Promontory National Park

 Wilson Promontory National Park, zwany pieszczotliwie "The Prom", to jedno z ulubionych miejsc mieszkańców Melbourne. Perfekcyjne na urlop - jest plaża, ocean, przepiękne widoki (po raz kolejny dostałam w głowę za niedowierzanie, gdy ktoś mi mówi, że coś jest "beautiful"), górki, gdy ktoś lubi "hiking" czyli wspinaczkę w lesie.
 Akurat pogoda nas nie rozpieszczała, gdy zaczęliśmy wspinać się na wzniesienie, deszcz lunął jak z cebra i wszystko, co nie było bezpośrednio zakryte przez kurtkę przeciwdeszczową, przemokło. A z pięknego pejzażu też wyszło nici, bo mgła nie chciała darować, gdy byliśmy już na górze. Oczywiście poszła sobie, gdy zeszliśmy na dół...
 Inne widoki wynagrodziły ten początkowy zawód. No i spotkaliśmy kangury z bliska! Za takie rzeczy warto zmoknąć!









Tuesday 24 March 2015

Ania & the possums


Pałanki. Małe stworzenia, których nie widziałam, ale który potrafiły obudzić mnie kilka razy w ciągu nocy i wystraszyć na śmierć. Ale w końcu, wczoraj, nie bojąc się wyjrzeć na zewnątrz po zmroku, usłyszałam ich ciężki oddech (a wierzcie mi, dyszą jak seryjny morderca czający się za rogiem) i wyszłam z aparatem, by złapać je w trakcie pałaszowania drzewa.
 Chwała Bogu, że pierwszego dnia moja australijska rodzinka poinformowała mnie o istnieniu "possumów" (cały czas zdaje mi się, że po polsku to oposy, ale nie, to pałanki), bo gdy pierwszej nocy usłyszałam brzmiące jak ludzkie kroki na dachu, tylko sobie powtarzałam "To tylko possumy. To possumy. To nie może być nic innego.".
 Pałanki mają swoje noce i czasem lubią "party hard", więc gdy o 3cej nad ranem słyszę "łubudubu" po czym sprint przez dach, to już wiem, że noc będzie ciężka - pełna tupotu, biegów i być może nawet melodramatów, gdy samiec walczy o samicę (a jeszcze jak o szóstej rano zacznie szczekać pies to już w głowie obmyślam chemiczną broń na wszelkie stworzenia rasy nieludzkiej).
 Ale nie wiem czy najgorszym koszmarem bycia nawiedzanym przez pałanki nie jest ich oddech. Ostatnio leżałam w łóżku, zaraz po północy (więc jak na moje "sowie" upodobania całkiem nieźle) i zaczęłam opadać w ramiona Morfeusza. Nagle usłyszałam głośny oddech i pomyślałam "rany, jeszcze nie śpisz, a już chrapiesz". Po czym akurat gdy byłam na wdechu, znów usłyszałam ten głośny świst powietrza. Jak dementorzy bądź nazgule, przyrzekam! W moim pokoju! Nie panikowałam, bo przecież wiedziałam, że pałanki mają takie supermoce jak Nazguli oddech, ale na wszelki wypadek zapaliłam światło i sprawdziłam każdy kąt w domku, bo oddychają tak głośno, że wydają się blisko ciebie. Jeśli chcecie nastraszyć sąsiadów, to koniecznie kupcie pałankę i gdzieś ją podłóżcie! Ich zawał serca jest na Waszą odpowiedzialność!
  Pałanki są uważane za szkodniki (a widząc, jak szybko wpieprzają liście, to wcale się nie dziwię), ale wraz z kangurami sprawiają, że mimo wyrywania mnie ze snu w środku nocy, mój pobyt w Australii wydaje się magiczny. Wyśpię się w Europie! :)




Ile pałanek widzisz na tym obrazku? :)

Saturday 21 March 2015

Blue Mountains



Przed przyjazdem do Australii kraj ten nigdy nie kojarzył mi się specjalnie z cudami natury (za to po seansie "Władcy Pierścieni" w ciemno poleciałabym do Nowej Zelandii, by podziwiać krajobrazy), bardziej z niebezpiecznymi zwierzętami i pustynią zajmującą 80% terytorium. Po dwóch tygodniach pobytu odkryłam, w jak wielkim byłam błędzie! 
Ludziki! Australia jest NAJPIĘKNIEJSZYM miejscem na Ziemi! W ciągu trzech tygodni zaczęłam modyfikować moje życiowe priorytety, byleby tylko móc zaraz po studiach wrócić tutaj i obejrzeć je jak najdokładniej (bo teraz niestety plan lekcji mnie ogranicza).
 Jednym z bodźców był przyjazd do Blue Mountains, parku narodowego, który znajduje się o rzut kamieniem od Sydney (wiedząc, jak ogromna jest Australia, można by powiedzieć, że prawie na przedmieściach :)). Gdy znajomi Australijczycy rozpływali się nad pięknem tego parku, niedowierzałam. Czym może zaskoczyć mnie trochę kamieni i drzew? Moja wewnętrzna ignorantka dostała porządnego kopa. Nie pierwszego dnia, bo pierwszego padało, dolinę spowijała mgła i równie dobrze mogłabym sfotografować białą kartkę (te bardziej mgliste zdjęcia wodospadów były robione właśnie wtedy), już wtedy byłam urzeczona widokami, ale jeszcze nie oczarowana. Jednak gdy kolejnego dnia wyszło słońce i wybrałam się zobaczyć Trzy Siostry (na pierwszym zdjęciu, najbardziej popularny zbiór skał w Blue Mountains), stwierdziłam, że już przestanę być sceptyczna, jeśli ktoś mi powie, że coś jest magiczne, urocze, piękne, zapierające dech w piersiach.... Po prostu wybiorę się w dane miejsce, by przekonać się na własne oczy!

Jeśli zastanawiacie się dlaczego góry nazywane są niebieskimi to wystarczy spojrzeć na kilka zrobionych przeze mnie zdjęć i odpowiedź nasuwa się sama :)

Te dwa dni były pełne wchodzenia i schodzenia po schodach (o dziwo schodzenie było chyba gorsze), wędrówki w deszczu i w błocie, ale Blue Mountains zostaną w mojej pamięci na długo (i pewnego dnia tam wrócę!).












Tuesday 17 March 2015

Canberra


W tej przedziwnej stolicy Australii byłam już ponad dwa tygodnie temu, ale z braku czasu zdjęciami dzielę się dopiero teraz.
 To miasto było naprawdę dziwne. O 10-tej rano w sobotę na ulicach było pusto, jak w Opolu 1-go stycznia (dla nieznających Opola - bardzo pusto!). Gdy między jednym punktem wycieczki a drugim chciałam coś przekąsić, nagle odnalazłam mieszkańców Canberry - byli w centrum handlowym (też jak w Opolu, rany, byłam w domu! ;)).
A tak bez wyśmiewania się, to Canberra jest tworem sztucznym, od początku stworzonym z zamysłem bycia stolicą. Jest parlament (a nawet dwa- stary i nowy budynek), jest sąd najwyższy, są biblioteki, galerie, wojskowe muzeum. I tylko ludzi trochę brak... Choć ci spotkani są przemili! Muszę wspomnieć o sympatycznych paniach, które o 23 podrzuciły mnie z dworca do hostelu (bo po 22:30 autobusy nie jeżdżą... hmm.. przypomina mi to pewne miasto :)) i oszczędziły 6 km pieszej wędrówki po ciemku. Kudos! :)



Wycieczkę zaczęłam od War Memorial, muzeum poświęconego żołnierzom, którzy zginęli w australijskich wojnach. Przypomina trochę laicki kościół, bardzo spodobały mi się witraże w jednej z sal (kaplic?). Nota bene: darmowe WiFi na terenie całego muzeum!

Miasto jest podzielone na dwie części. Tutaj część bardziej mieszkalna...
Potem wspięłam się na górkę, z której pani w hotelu obiecała mi panoramę na Canberrę. Miała rację. Nie wiedziałam tylko, że wspinaczka będzie aż tak mordercza (po raz któryś pożałowałam posiadania lustrzanki), a Canberra tak mała. Ale i tak było warto.

... a tutaj bardziej administracyjna (po drugiej stronie jeziora). Z "czerwonego dywanu" można dostrzec parlament, także na drugim brzegu.
 Jeśli nawet Australia jest nam blisko kulturalnie, to na pewno nie pod względem fauny czy flory. Budząc się rano, od razu słyszę, że jestem na innym kontynencie (kruki nie robią "kra kra" tylko wrzeszczą, jak płaczące dzieci), a gdy idę do jakiegokolwiek parku, drzewa zawsze zmuszają mnie do przyjrzenia się im z bliska.


 Parlament możecie podziwiać na pierwszym zdjęciu, a tutaj widok na stary budynek parlamentu, a w oddali War Memorial i górka, na którą się wspięłam (na sam szczyt!). Gdybym widziała tę wysokość wcześniej, to nie wiem czy bym się odważyła.

Izba Sejmu. Senat wygląda identycznie, tyle że w kolorze bordo-czerwonym.
Kangur i emu czyli herb Australii.
Rozbawił mnie ten widok. Rzeczywiście, Canberra przypomina trochę pole golfowe :) Dużo zieleni i mało ludzi!


Duża część wystawy w Galerii Narodowej jest poświęcona sztuce aborygeńskiej.




Bilans? Miasto fajne, ale ze wszystkich miejsc, które do tej pory widziałam, tam bym najmniej chciała wrócić. W jeden dzień udało mi się odhaczyć większość najważniejszych punktów, ale przyznam, że przy końcu od nieustannego chodzenia nogi zaczęły już strajkować. Myślę, że 2-3 dni w Canberze wystarczą, by w pełni docenić urok tej stolicy.