Friday 31 October 2014

Clermont-Ferrand

To zdjęcie przypomina mi trochę migawki z San Francisco. Przesadzam? :)
Dzisiaj Halloween, więc trochę będzie o straszeniu, choć post ten mógłby pojawić się kiedykolwiek indziej w ciągu roku :)
W każdym państwie można znaleźć miasto, którym dorośli straszą niegarnące się do nauki dzieci. "Skończysz na uniwersytecie w Clermont-Ferrand"- mam wrażenie, że to najgorsza groźba, jaką może usłyszeć uczeń we Francji :) Przed wyborem szkoły i przyjazdem do Bordeaux targały mną wątpliwości, ale usłyszałam "Co się przejmujesz, przecież nie jedziesz do Clermont-Ferrand!". Czy to miasto jest naprawdę dużą wioską gdzieś w centrum Francji? Czy mają tam prąd (sic!)? Na te inne pytania, mam nadzieję odpowiedzieć w tym poście :) (btw. niektórzy paryżanie wciąż zastanawiają się, czy na prowincji jest światło, bieżąca woda i McDonaldsy).
  Jedna z moich bliższych koleżanek w szkole pochodzi z Owernii, więc gdy kiedyś napomknęłam "Chciałabym zobaczyć, czy Clermont-Ferrand jest naprawdę takie straszne, w końcu Halloween już blisko", ona zaprosiła mnie do siebie na weekend.



Clermont-Ferrand znane jest z dobrej jakości wody (bo w końcu leży w krainie wulkanów i żyznej gleby), fabryki Michelin (nawet tramwaje jeżdżą w Clermont na oponach tej marki!), serów i zamiłowania do rugby.


Miasto słynie z Katedry Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, całkowicie zbudowanej z czarnego, wulkanicznego kamienia.



Dla chwili wytchnienia można się przejść do Jardin Lecoq i znaleźć kraniec tęczy (bez skarbów, niestety :( )


W parku znajdują się też resztki zamku należącego do szwagra Blaise'a Pascala (tak, to ten od ciśnienia, robił dużo eksperymentów na nieopodal leżących wulkanów).


Muzeum Bargoin i ekspozycja o tekstyliach.


Miasto jest tak biedne, że nawet nie stać ich na porządne ubrania dla drzewek. Phi! ;)


Oceniam Clermont-Ferrand bardzo pozytywnie, ale mam nadzieję, że w tygodniu dzieje się tam więcej niż w niedzielę popołudniu... Miasto było wyludnione (ale to typowe dla francuskich miast, prócz Paryża).




I na koniec jeszcze kilka ładnych widoczków z okolic miasta. Nawet po przeróbce nie oddają one piękna okolicy, tak więc jeśli będziecie przejeżdżać kiedyś przez Francję, koniecznie zajrzyjcie do Clermont-Ferrand!

Sunday 26 October 2014

W krainie wulkanów (wygasłych)



W ten weekend zostałam zaproszona do Owernii, regionu w którym podobno więcej jest krów niż ludzi ;) Owernia słynie z serów, zamiłowania do rugby i wody dobrej jakości (każdy słyszał o Volvic czy wodzie z Vichy, nieprawdaż?) Wczoraj zwiedzałam wygasłe wulkany, zapraszam Was na małą wycieczkę.

Na Puy de Dome, jeden z najwyższych wulkanów w okolicy, można się wdrapać (jakieś trzy godziny wspinaczki) lub wjechać kolejką. No jasne, że wjechałam!



Na szczycie wulkanu trwają wykopaliska i rekonstrukcja starej, rzymskiej świątyni boga Merkurego. Już Rzymianie wiedzieli, skąd są najładniejsze widoki!


Tutaj jest ładny widok na Clermont-Ferrand, stolicę regionu.


Paralotniarze korzystają z pogody i wysokości, odważni mogą zarezerwować sobie lot z instruktorem.


Zdjęcia wydają się trochę monochromatyczne, ale uwierzcie mi na słowo, widoczki były przepiękne :)





Thursday 23 October 2014

Canelés - wypiek prosto z Bordeaux!


Słodkości ciąg dalszy! Canelés to słodkie babeczki z chrupiącą skórką i z mięciutkim wnętrzem (ciężko opisać ich smak, na początku myślałam, że są w nich drożdże, ale nawet nie!), których każdy turysta powinien w Bordeaux spróbować. Za kupnymi szczerze mówiąc nie przepadam, bo są relatywnie drogie (coś ok.1,5 euro za większą) i w smaku jakieś nieszczególne, ale w tych domowych się zakochałam! Od znajomego Francuza dowiedziałam się, że początkowo robiono je, bo nie wiedziano co zrobić z żółtkami, gdyż białek używano do odbarwiania wina,
  Koleżanka wypożyczyła mi specjalną formę, ale myślę, że w silikonowych foremkach na muffinki też wyjdą (tylko nie będą tak słodko wyglądały :)). Przed pieczeniem ciasto powinno poleżakować całą noc w lodówce (i choć jestem niecierpliwa, to akurat udało mi się ten punkt spełnić!).
  Zróbcie sobie kawałek Bordeaux w domu!

Składniki (na ok. 18 dużych canelés):
- pół litra tłustego mleka
- 250 g cukru
- 125 g mąki
- dwa jajka i jedno żółtko (niektóre przepisy są na samych żółtkach)
- łyżka masła
- ekstrakt z wanilii.
- cztery łyżki brązowego rumu (podobno niezbędny, ale ja dałam wódkę i rodowita Bordowianka nie wyczuła różnicy :))



W garunuszku zagotować mleko z masłem.



W misce wymieszać mąkę, cukier i ekstrakt z wanilii, dodać jajka i wymieszać do otrzymania jednolitego ciasta.



Gorące (a nawet wrzące) mleko strumyczkiem wlewać do składników w misce, ciągle mieszając. Ciasto wyjdzie bardzo rzadkie, jak na naleśniki, ale takie ma być (widzieliście ile daliśmy cukru? spokojnie, wszystko się ładnie skarmelizuje i upiecze!). Wystudzić i dodać rum/wódkę (miałam tylko wódkę, stwierdziłam, że szkoda jej nie wykorzystać:)).
 Wstawić do lodówki na minimum całą noc.


Ciasto wyjąć z lodówki pół godziny przed pieczeniem i przelewać chochelką do foremek. Piec ok.35-40 minut w 200 stopniach (nie szkodzi, jeśli wierzch się zarumieni, cała babeczka musi być brązowa, jeśli wyjmiemy za wcześnie, to w środku będzie surowa!).

Wyjmujemy z foremki i studzimy. Po czym z przyjemnością wgryzamy się w chrupiącą skórkę :)




Sunday 19 October 2014

Sernik z białą czekoladą i mango



Ostatnio roi się u mnie od przepisów, ale cóż, ciasto piecze się szybciej niż czyta książkę, a tyłka z miasta nie ruszę do następnego weekendu :)
 Pomysł na sernik przyszedł ze strony polskiego Lidla, gdzie pan Paweł, cukiernik, wyczarowuje różne cuda, na widok których leci mi ślinka. Robiłam już kiedyś tort chałwowy jego przepisu, to była jedna z najpyszniejszych (i najbardziej kalorycznych!) rzeczy, którą jadłam, koniecznie do zrobienia ponowne, tylko muszę przywieźć chałwę z domu, we Francji jej cena jest kosmiczna!
  Sernik nie jest przesłodzony (sypnęłam więcej cukru niż było przewidziane w oryginale), mango dodaje mu trochę kwaskowatości, idealny na niedzielną kawę, gdy za oknem październik, a termometr wskazuje 27 stopni (czyli dzisiaj!) :)
Smacznego!

Składniki:
Spód:
100 g herbatników
60 g masła
łyżka brązowego cukru
Sernik:
200 ml śmietanki
150 g białej czekolady
ekstrakt waniliowy
5 łyżek cukru
500 g twarogu sernikowego
4 jajka (białka i żółtka osobno)
30 g masła
Owoce:
mango
sok z połowy cytryny
pół opakowania agar-agar (ok.1g) lub mała łyżeczka żelatyny
3 łyżeczki cukru (jeśli mango nie jest bardzo dojrzałe)


Herbatniki pokruszyć i wymieszać z cukrem i rozpuszczonym masłem, wyłożyć nimi dno tortownicy i wstawić do piekarnika rozgrzanego do 160 stopni na ok.10 minut.



Śmietankę przelać do garnuszka i zagotować. Zdjąć z ognia i wrzucić do niej czekoladę i masło. Odstawić na kilka minut, po czym wymieszać, aż do otrzymania jednolitego sosu. Przestudzić.


W misce wymieszać twaróg, żółtka, cukier i ekstrakt z wanilii. Z białek ubić sztywną pianę.


Masę serową i śmietankę z czekoladą przelać do miski z białkami. Wymieszać delikatnie szpatułką. Dosłodzić w razie potrzeby. Przelać na podpieczony spód i piec w 140 stopniach przez około godzinę (jeśli góra zacznie zbytnio się ruminieć, można przykryć folią). Wystudzić sernik w piekarniku, po czym przełożyć do lodówki.


Tak prezentuje się gotowy sernik. Ale to jeszcze nie koniec!


Mango pokroić na kawałki i wrzucić do rondla/na patelnię. Moje regularnie podlewałam wodą, aż w końcu zaczęło się rozpadać. Dodać cukier. Agar-agar/żelatynę namoczyć w soku z połowy cytryny, po czym gdy mango będzie już całkowicie miękkie, dodać do owoców i zagotować. Odstawić z ognia i lekko przestudzić.


Wyłożyć na zimny sernik i wstawić do lodówki, by owoce stężały. Udekorować (bądź nie) listkami świeżych ziół, ja akurat miałam bazylię :)







Wednesday 15 October 2014

Tort kajmakowo-czekoladowy


Cierpię ostatnio na brak wolnego czasu, by móc zrobić coś, czym mogłabym się podzielić na blogu, dlatego sięgam po jedne z pierwszych zdjęć robionych moją lustrzanką w połowie czerwca i przy okazji, dzielę się z Wami przepisem na ciasto, które zdobędzie serca czekoladoholików. Oryginalny przepis pochodzi z niezawodnych Moich Wypieków, ja trochę go udziwniłam, ale nie do końca wyszło mu to na dobre, więc niektóre zmiany, jak np. dodanie marnej jakości płatków kukurydzianych do wilgotnej masy odradzam. Bon appetit!

Składniki:
Ciasto:
200 g czekolady
200g masła
szklanka mleka
3 jajka
szklanka cukru
150 g mąki
60 g kakao
1 łyżeczka sody oczyszczonej
1 łyżeczka proszku do pieczenia

Krem:
2 puszki kajmaku (zanurzone w wodzie <pilnować, bo jak nie, mogą wybuchnąć!> puszki ze słodzonym mlekiem skondensowanym gotować przez ok.3 godziny)
250 g ciemnej czekolady + 3 łyżki kakao

Dodatkowo:
sos karmelowy (zasłodzicie się!):
100 g cukru
łyżka miodu
30 ml wody
50 g masła
50 g śmietanki

+ew. 150 g płatków kukurydzianych (nie polecam, bo po jednym dniu w cieście miękną i dziwnie trzaskają zamiast chrupać)



Masło roztopić w mleku, zdjąć z ognia i do jeszcze ciepłej mieszanki dodać czekoladę. Mieszać do całkowitego rozpuszczenia.


Piekarnik nagrzać do 160 stopni. Do miski wsypać mąkę, kakao, cukier, proszek i sodę. Wymieszać. Wbić całe jajka, wlać przestudzoną mieszankę i wymieszać trzepaczką do połączenia.

Potrzebujemy trzech blatów, można piec za jednym razem i je przeciąć (manual skill, level: extremely hard!) lub tak jak ja, piec tylko jedną trzecią naraz, suflet to to nie jest, ciasto może sobie poczekać. (no chyba że macie super duper duży piekarnik i dwie-trzy formy tej samej wielkości, wtedy oczywiście też możecie piec naraz). Piec ok. 20-30 minut, aż wbity w środek patyczek wyjdzie suchy.

Sos karmelowy:


Do garnuszka wsypać cukier, dodać miód i wodę. Gotować do czasu aż mieszanina osiągnie temperaturę 170 stopni (ładny, ciemnobrązowy kolor, ale najlepiej posłużyć się termometrem cukierniczym).


Zdjąć karmel z ognia, dodać masło i śmietankę (mieszanina będzie się bardzo buntować!), z powrotem przenieść garnek na palnik i nieustannie mieszając, gotować aż do otrzymania gładkiego, jednolitego sosu.

Krem:


Czekoladę roztopić i przestudzić. Kajmak wrzucić do miski i chwilę miksować, dodać czekoladę i wciąż miksować aż do otrzymania jednolitego kremu.

Ach, to tutaj popełniłam duży błąd, gdyż połowę tej masy wymieszałam z płatkami kukurydzianymi (moim celem było zrobienie ciasta, które smakowałoby trochę jak batonik Lion), zaraz po spróbowaniu masa była przepyszna, jednak następnego dnia płatki zmiękły i zrobiło się coś dziwnego... Może z markowymi corn flakesami by wyszło...?
Do posmarowania wierzchu i boku tortu potrzebujemy około połowy masy, więc drugie pół można przeznaczyć na różnego rodzaju eksperymenty związane z nadzieniem...

Składanie: 


Blat wyłożyć na talerz/paterę/whatever, posmarować częścią kremu (jeśli tak jak ja zrobiliście połowę kremu z płatkami, to wykorzystamy go tylko na dwóch blatach, więc wykładamy połowę) i polać kilkoma łyżkami sosu. Na to położyć drugi blat, lekko przycisnąć, wyłożyć znowu krem-nadzienie, polać sosem, docisnąć trzecim blatem.



Pozostałym kremem posmarować boki i wierzch i wstawić ciasto do lodówki, aż krem zastygnie.


Udekorować (bądź nie) wedle własnej fantazji, ja zrobiłam róże z masy marcepanowej.

<tu powinno być zdjęcie tortu po przekrojeniu, ale było tak niechlujnie zrobione, że się schowało, robione pierwszego dnia używania lustrzanki. Cieszyłam się jak głupia, gdy jakiekolwiek zdjęcie wychodziło nierozmazane>





Saturday 11 October 2014

Blok czekoladowy "Rocky Road"

I pomyśleć, że kiedyś nie wiedziałam, dlaczego robiąc zdjęcia, ludzie marudzą na marne światło. Teraz już wiem!
 Proszę, uwierzcie, że to smakuje sto razy lepiej niż wygląda! 
Ach, ileż bym dała, żeby doba trwała o jakieś dwie godziny dłużej! Byłby czas, aby się pouczyć i wyspać. Cały październik wydaje mi się zakręcony jak Mleczna Galaktyka (dzisiaj zdawałam TOEFLa i akurat jeden z tekstów o niej był, stąd ten naukowy ton), dni są coraz krótsze, światła mniej i zdjęcia ciast, jakie są, takie są, z góry się kajam. W zeszłym tygodniu dwa razy robiłam to... ciasto? deser? przeczekoladowe cudo, które chrupie w ustach i którego jeden mały kawałęk potrafi zaspokoić ochotę na słodycze? Anyway, blok robiłam, by sprzedać w szkole i zarobić trochę $$ dla naszego klubu kulinarnego (pierwsze zajęcia w poniedziałek!), wraz z bananofee* odniósł fenomenalny sukces, tak więc polecam, gdy macie tylko kilka chwil, a chcecie, żeby Wasi goście byli zachwyceni :)

Składniki:
300 g ciemnej czekolady
100 g masła
100 g pianek mashmallows**
200 g herbatników
 + co się tam jeszcze chce, ale wtedy należy dodać trochę więcej czekolady i masła


W rondelku rozpuścić czekoladę z masłem i zostawić do wystudzenia (jeśli będzie za gorąca, to roztopi pianki, więc lepiej poczekać). W misce pokruszyć herbatniki na nieduże kawałki, dodać pokrojone mashmallows, wymieszać.


Dodać 2/3 czekolady rozpuszczonej z masłem i dokładnie wymieszać.


Masę wyłożyć w formie, docisnąć. Resztę roztopionej czekolady rozsmarować na wierzchu.

Smacznego!




*swoją drogą wiecie, że Francuzi nie wiedzą co to toffi? Oni mówią tylko karmel bądź mleczna konfitura

**do drugiego bloku użyłam piankowych miśków w czekoladzie, nie wiem, czy coś takiego istnieje w Polsce, dla dobra Waszej figury mam nadzieję, że nie! Potrzebowałam do przepisu tylko pół paczki, nie mówię, co stało się z drugą połową...