Tuesday 11 August 2015

Zwiedzając Tasmanię - dzień 2



Drugiego dnia wycieczki po Tasmanii nie zrobiłam dużo zdjęć. Rano pojechaliśmy zobaczyć największy wodospad w Tasmanii - Montezuma Falls. Od parkingu do wodospadu spacer zajął nam ok. godziny, pół godziny wzdychaliśmy, robiliśmy jak najładniejsze zdjęcia (dlaczego gdy przeglądam zdjęcia innych użytkowników wycieczki zielenieję z zazdrości, choć robili je komórką? :( ), a potem znów maszerowaliśmy przez godzinę. Na lunch zatrzymaliśmy się w Strahan - wiosce z 700 mieszkańcami, która na Tasmanii jest oznaczona jako "miasto"- bo to trzecie bądź czwarte co do wielkości skupisko ludzi na wyspie :)
Na tytułowym zdjęciu możecie zobaczyć jezioro - główną atrakcję, ekhm, ekhm, miasta. Warto wejść do sklepu z wyrobami z drewna i potraktować go jak muzeum, podziwiając kuszt rzemieślniczy.
Po południu ruszyliśmy na ogromną wydmę - Henty Dunes, by poskakać trochę w piasku. Z Francuzem z grupy nie mogliśmy przestać jej porównywać do Dune du Pilat - największej wydmie w Europie (o której pisałam rok temu tutaj). Nasz przewodnik, Max, podszedł i spytał się "Guys, czy wy nie macie jeszcze większej wydmy tam we Francji? Coś z X w nazwie.". Kilka godzin zajęło mi głowienie się "jaka inna ogromna wydma znajduje we Francji?" aż zrozumiałam, że to nieme X z "Bordeaux", bo przecież wydma Piłata znajduje się zaraz koło tego miasta :)
Ze strachu przed piaskiem nie wzięłam aparatu, więc wrzucam zdjęcia od moich znajomych - Motoko z Japonii i Ethana z Korei - są piękne!
 Max urządził nam konkurs skoków w dal - należało się rozpędzić skoczyć z wydmy jak najdalej w dół. Niestety, jestem zbyt wygodnicka - nie skakałam, bo nie chciałam skończyć z piaskiem w spodniach.
 Jako że czułam mały sportowy niedosyt, gdy Max powiedział, że idzie wieczorem pobiegać, wraz z Motoko udałyśmy się biegać razem z nim. Nigdy nie myślałam, że bieganie w jeansach po zmroku dookoła boiska do futbolu, brodząc w błocie, może być takie fajne! Na pewno fakt, że miałam lepszą kondycję niż nasz przewodnik dodał mi skrzydeł :)
 Wieczorem chętni mogli się udać do lokalnego pubu, zjeść burgera i pograć w bilard z lokalsami - ja skusiłam się na Chai Tea, bawarkę w lepszej wersji, którą odkryłam w Australii - pycha!
 Przed snem musieliśmy się spakować, bo po dwóch nocach opuszczaliśmy naszą bazę w Tullah. Wszyscy byliśmy jednak podekscytowani, bo trzeciego dnia mieliśmy zobaczyć ikonę Tasmanii - Cradle Mountain. O tym jednak w następnym wpisie... :)





Friday 7 August 2015

Zwiedzając Tasmanię - dzień 1


Jest! Alleluja! W końcu po kilkunastu próbach, udało mi się załadować zdjęcia z Tasmanii! Przepraszam za tę nieplanowaną kilkutygodniową przerwę na blogu, mam nadzieję, że widoczki trochę Wam to wynagrodzą.
Tasmanię zwiedzałam ze zorganizowaną wycieczką dla backpackersów (czyli dla osób, którym nie przeszkadza dzielenie jednej łazienki z obcymi osobami :)) z firmy Jump Tours, którą polecam z całego serca. Poznałam niesamowitych ludzi, a Max, nasz przewodnik, był tak genialny, że ostatniego dnia myślałam tylko "Proszę, czasie, nie pędź tak szybko, chciałabym zobaczyć coś jeszcze!".


Do Hobart przyleciałam wieczór wcześniej i, mimo zimowej ciemności, wyruszyłam na szybki spacer (a tak szczerze to poszłam do supermarketu zrobić zapasy).
Kolejnego dnia, zaraz po 7.30, gdy od mrozu zaczęłam tracić czucie w palcach, pod mój hostel podjechał busik i Max, kierowca aka przewodnik przywitał mnie trochę lakonicznym "Jump in!", ale po ciepłym przywiatniu przez pozostałych pasażerów, podskórnie czułam, że to będzie miła wycieczka. Pomyliłam się. Było genialnie! Mając uprzywilejowane miejsce zaraz obok kierowcy, z Maxem szybko się dogadałam, okazał się do bólu australijski czyli wyluzowany, wyznający słuszną zasadę "no worries". Jedynym tematem tabu były jego gusta muzyczne, a za prośbę zmienienia piosenki więcej niż dwukrotnie, karano puszczeniem własnej muzyki i wyśmianiem jej przez cały autobus.


Po dwóch godzinach dotarliśmy do Russell Falls, a zatopiony w mgle las zainspirował mnie do robienia zdjęć. Gdy tylko wyjęłam mój aparat, inni poczuli się zobowiązani do wyjęcia swoich :)



Przerwa na lunch miała miejsce przy Lake St Clair. Przyznam, że to właśnie tam zmarzłam najbardziej podczas całego pobytu w Australii (w środku czerwca!), temperatura oscylowała w okolicy zera i na pobliskich szczytach można było dostrzec śnieg, Miałam nadzieję móc ulepić bałwana i pochwalić się nim znajomym przeżywającym upały na południu Francji, ale niestety wspinaczka górska nie była w programie.


Ostatnim punktem dnia był 40-min spacer na szczyt Donaghy's Hill, by podziwiać krajobraz Tasmanii Zachodniej. Wiem, że na tym zdjęciu tego nie widać, ale w prywatniejszych zbiorach mam zdjęcie siebie opatulonej po uszy w szalik.


Jako że zachód słońca był wyznaczony na 16:30, a jazda w Tasmanii po zmroku przypomina grę w GTA (w roli przechodniów małe, puchate i słodkie zwierzątka), trochę nabraliśmy tempa, by dotrzeć do naszej bazy w Tullah przed zmrokiem. W drodze wyprosiłam jeszcze jedną przerwę na zdjęcia, bo widoki były niesamowite - przywilej pasażera przy kierowcy (zdjęcie tytułowe i poniżej).
 Baza przypominała garaż po remoncie, ale w środku była niezwykle przytulna i, co najważniejsze, porządnie ogrzewana.
 Złożyliśmy się wszyscy na wspólny posiłek i Max urządził nam BBQ. Zjadłam steka z wallaby - to te przeurocze zwierzątka wyglądające jak mikrokangurki. Ciekawość była silniejsza niż rozczulenie, ale więcej już się nie skuszę - krowa lepsza.


Tak oto wyglądał mój pierwszy dzień na Tasmanii.
Mam nadzieję, że bóg internetu pomoże mi załadować zdjęcia i będę mogła się z Wami nimi podzielić jeszcze w ten weekend. Miłego leniuchowania!