Saturday 25 April 2015

Endgame, Samuel Beckett - czyli na co nie iść, jeśli nie jesteś fanem teatru.


Mam zakręcony tydzień, weekend wypełniony wycieczkami, ale czuję się winna, jeśli nie opublikuję raz na te kilka dni na blogu (przy 4-ech dniach włącza mi się sygnał ostrzegawczy - "coś napisz!"). A ponieważ moja mama zawsze rozpacza, że dział kultura to na blogu leży i kwiczy, postanowiłam opisać wczorajsze wyjście do teatru (to nie tak, że nie czytam czy nie robię innych kulturalnych rzeczy - w kwietniu połknęłam 7 Pratchettów z rzędu, ale z opisaniem Pratchetta czekam na lepszy moment! No i raczej nie będę się chwalić, że poszłam zobaczyć nowych Avengersów, to by kłóciło się z moją definicją "kultury").

"Czekając na Godota" byłą moją obowiązkową lekturą na maturę z literatury we Francji i będę szczera- nie podobało mi się. A może ujmijmy to inaczej - bez dokładnej analizy naszej nauczycielki, wciąż bym myślała, że to książka o niczym. Beckett pełen jest ukrytych symboli (i bynajmniej nie takich jak u Dana Browna) i naprawdę ciężko jest to rozgryźć, nie wspomagając się analizą fachowca.
 No ale moja druga połowa zachwyca się Beckettem, a plakat na tramwaju wyglądał tak zachęcająco, że kupiłam bilet i nawet na moje nieszczęście namówiłam jeszcze jedną dziewczynę, by poszła ze mną. Ona nie wiedziała, czego się spodziewać, więc spędziła godzinę i czterdzieści minut, wiercąc się w fotelu i zastanawiając - o co chodzi?!
 Przyznam, że nie wiem, o co chodziło. Cztery postacie, czekające na koniec, prowadzące (pozornie) puste dialogi, bardzo surowa dekoracja i dużo ciszy. Angielski na pewno był w pewien sposób przeszkodą, bo ciężko docenić błyskotliwe kwestie, jeśli nie rozumie się połowy z nich, ale mimo wszystko, czułam, że nie tylko ja się nudzę. Koniec "Końcówki" (bo tak brzmi polski tytuł) ciągnął się przez bite pół godziny, przez które mogłam przeanalizować odpowiedź na pytanie "Za jakie grzechy tutaj siedzę?".
  Po stronie "plusów" na pewno znajdzie się gra świateł (bo to jedyna rzecz, którą udało mi się dostrzec bez pomocy z zewnątrz) - na początku scena tonie w żółtym świetle, które wraz z upływem, ekhm, akcji gaśnie, by zostawić miejsce zimnemu, białemu światłu.
 Aktorzy podobno są bardzo znani w Australii (choć o żadnym wcześniej nie słyszałam) i ich gra nie była zła, ale w tak niezrozumiałej dla mnie sztuce ciężko mi ją było docenić.
 Trzy osoby chyba były podobnego zdania co ja, bo wyszły w trakcie sztuki. Ja stwierdziłam, że dotrzymam do końca, nie było łatwo, ale dałam radę.

Mimo tego wszystkiego, bardzo się cieszę, że poszłam do teatru, bo mimo że nie jest to moja ulubiona forma dokulturalniania się. staram się wybrać na jedno przedstawienie roczne. Zobaczyłam przepiękny budynek Southbank Theatre, poobserwowałam przychodzących ludzi, dowiedziałam się, że Beckett nie jest dla mnie... Co cię nie zabije, to cię wzmocni, prawda?
 Na pewno warto chodzić do teatru, ale jeśli nie jest się wybitnym znawcą, to chyba lepiej wybrać przedstawienia łatwiejsze w odbiorze. Następnym razem na pewno nie będę udawać mądrzejszej niż jestem i obejrzę coś lżejszego.

No comments:

Post a Comment