Saturday 14 February 2015

podróż na drugi koniec świata


Australijską przygodę czas zacząć! Obiecuję, że postaram się nadrobić te prawie że dwa tygodnie bez blogowania i jak najczęściej dzielić się z Wami szczegółami z życia w krainie kangurów. Np. teraz jest prawie dziesiąta wieczorem, w nocy obudziły mnie łażące po dachu possumy (nawet nie wiem, jak te zwierzątka nazywają się po polsku, oto zdjęcie z wiki ->), było prawie 30 stopni, gdy przyjechałam, ale przez całą noc deszcz lał jak z cebra tylko teraz

 W trakcie ponad 20godzinnego lotu pocykałam kilka fotek moim aparatem, więc jeśli jesteście ciekawi, co np. je się na pokładzie Dreamlinera Air India, to zapraszam do lektury!

Pamiętam, że gdy LOT kupił Dreamlinery, to gazety i telewizja bardzo dużo o tym pisały (trochę jak o Pendolino :)), ale szczerze to nie wiem czym różni się Dreamliner od innego samolotu. Kilka lat temu leciałam zwykłym Boeingiem do Stanów i konfort podróży był podobny. Może to dlatego, że przed siedzeniem jest dotykowy ekran i mamy spory wybór filmów lub muzyki?

Pierwszym etapem wycieczki był lot z Paryża do New Delhi. Te osiem godzin zleciały w miarę szybko, zwłaszcza, że były wypełnione kolacją i śniadaniem.


to zdecydowanie nie jest food porn...
na śniadanko francuskie ciastka, owoce plus totalnie niewiadomo po co masło z dżemem

Potem była mała przesiadka w New Delhi. Trzeba było po raz kolejny przejść przez kontrolę, przyznaję, trochę to irytujące, bo przecież nie sprzedają bomb w samolocie, a w Paryżu już nas raz kontrolowali, ale cóż.

lotnisko w New Delhi
W New Delhi byłby czas na małe zakupy, ale nie miałam pojęcia ile jest warta jedna rupia, więc wolałam nie ryzykować, poza tym sprzedawcy byli jacyś tacy niesympatyczni.


Oto Delhi widziane z góry. Muszę zapamiętać, by następnym razem rezerwować sobie miejsce przy oknie, ale niekoniecznie przy skrzydle... :/
Kolejne 12 godzin wcale nie zleciało jak z bicza strzelił, mimo prawie że trzech obejrzanych filmów, kilku seriali i kilku posiłków...

Coś w stylu curry (ostre jak diabli). I gąbkowate ciastko.

  Kanapka z bliżej niezidentyfikowanym rodzajem sera.

 Lot nad samym centrum Australii.

 Na kolację... surprise surprise... curry! :) Najadłam się indyjskiej kuchni na kolejne kilka miesięcy.

 Sydney. Niestety było to (dla mnie) niespodziewane międzylądowanie, gdzie kolejny raz musieliśmy przejść przez kontrolę (a wierzcie mi, po 20 godzinach w samolocie bez więcej niż godziny snu i ze zmianą temperatury z 0 na +28 stopni nie jest to najciekawsze przeżycie...)


Potem była kanapka i po godzinie w końcu byłam w Melbourne! Zostałam odebrana przez moją host family z lotniska, więc przynajmniej o to nie musiałam się martwić. I jak na razie cieszę się, że tak długa podróż w samolocie czeka mnie dopiero za kilka miesięcy... :)
G'day!

No comments:

Post a Comment