Friday 7 August 2015

Zwiedzając Tasmanię - dzień 1


Jest! Alleluja! W końcu po kilkunastu próbach, udało mi się załadować zdjęcia z Tasmanii! Przepraszam za tę nieplanowaną kilkutygodniową przerwę na blogu, mam nadzieję, że widoczki trochę Wam to wynagrodzą.
Tasmanię zwiedzałam ze zorganizowaną wycieczką dla backpackersów (czyli dla osób, którym nie przeszkadza dzielenie jednej łazienki z obcymi osobami :)) z firmy Jump Tours, którą polecam z całego serca. Poznałam niesamowitych ludzi, a Max, nasz przewodnik, był tak genialny, że ostatniego dnia myślałam tylko "Proszę, czasie, nie pędź tak szybko, chciałabym zobaczyć coś jeszcze!".


Do Hobart przyleciałam wieczór wcześniej i, mimo zimowej ciemności, wyruszyłam na szybki spacer (a tak szczerze to poszłam do supermarketu zrobić zapasy).
Kolejnego dnia, zaraz po 7.30, gdy od mrozu zaczęłam tracić czucie w palcach, pod mój hostel podjechał busik i Max, kierowca aka przewodnik przywitał mnie trochę lakonicznym "Jump in!", ale po ciepłym przywiatniu przez pozostałych pasażerów, podskórnie czułam, że to będzie miła wycieczka. Pomyliłam się. Było genialnie! Mając uprzywilejowane miejsce zaraz obok kierowcy, z Maxem szybko się dogadałam, okazał się do bólu australijski czyli wyluzowany, wyznający słuszną zasadę "no worries". Jedynym tematem tabu były jego gusta muzyczne, a za prośbę zmienienia piosenki więcej niż dwukrotnie, karano puszczeniem własnej muzyki i wyśmianiem jej przez cały autobus.


Po dwóch godzinach dotarliśmy do Russell Falls, a zatopiony w mgle las zainspirował mnie do robienia zdjęć. Gdy tylko wyjęłam mój aparat, inni poczuli się zobowiązani do wyjęcia swoich :)



Przerwa na lunch miała miejsce przy Lake St Clair. Przyznam, że to właśnie tam zmarzłam najbardziej podczas całego pobytu w Australii (w środku czerwca!), temperatura oscylowała w okolicy zera i na pobliskich szczytach można było dostrzec śnieg, Miałam nadzieję móc ulepić bałwana i pochwalić się nim znajomym przeżywającym upały na południu Francji, ale niestety wspinaczka górska nie była w programie.


Ostatnim punktem dnia był 40-min spacer na szczyt Donaghy's Hill, by podziwiać krajobraz Tasmanii Zachodniej. Wiem, że na tym zdjęciu tego nie widać, ale w prywatniejszych zbiorach mam zdjęcie siebie opatulonej po uszy w szalik.


Jako że zachód słońca był wyznaczony na 16:30, a jazda w Tasmanii po zmroku przypomina grę w GTA (w roli przechodniów małe, puchate i słodkie zwierzątka), trochę nabraliśmy tempa, by dotrzeć do naszej bazy w Tullah przed zmrokiem. W drodze wyprosiłam jeszcze jedną przerwę na zdjęcia, bo widoki były niesamowite - przywilej pasażera przy kierowcy (zdjęcie tytułowe i poniżej).
 Baza przypominała garaż po remoncie, ale w środku była niezwykle przytulna i, co najważniejsze, porządnie ogrzewana.
 Złożyliśmy się wszyscy na wspólny posiłek i Max urządził nam BBQ. Zjadłam steka z wallaby - to te przeurocze zwierzątka wyglądające jak mikrokangurki. Ciekawość była silniejsza niż rozczulenie, ale więcej już się nie skuszę - krowa lepsza.


Tak oto wyglądał mój pierwszy dzień na Tasmanii.
Mam nadzieję, że bóg internetu pomoże mi załadować zdjęcia i będę mogła się z Wami nimi podzielić jeszcze w ten weekend. Miłego leniuchowania!

No comments:

Post a Comment