Showing posts with label Tasmania. Show all posts
Showing posts with label Tasmania. Show all posts

Monday, 16 November 2015

Zwiedzając Tasmanię - dzień 5/ Lap of Tassie - day 5



Zawsze uwielbiałam gazetę "Przekrój" i początkową rubrykę "W tym tygodniu nie piszemy o...". Tak więc nie będę pisać o światowych tragediach, a przynajmniej nie teraz.

 Odzyskałam domowe i szybkie wifi, tak więc wrzucam Wam ostatnie zdjęcia z pięciodniowej wyprawy po Tasmanii. Mnóstwo zdjęć. A więc dziś: spotkanie z australijską fauną w rezerwacie niedaleko Bicheno i jedno z najcięższych wyzwań, którego nieświadomie się podjęłam - wspinaczka na Mt Amos, by podziwiać Wineglass Bay.

Finally I got back the fast wifi so let me show you the last pictures from the 5-day lap of Tassie. Hips of pictures! The agenda for today: encounter with Australian wildlife in a sanctuary next to Bicheno and one of the hardest challenge I have ever embraced withouth even knowing - climbing Mt Amos to enjoy the best view on Wineglass Bay.

 Do rezerwatu przyjechaliśmy akurat w godzinie porannego karmienia kangurów:
We arrived to the sanctuary during kangaroos' breaky time.


 Ale nawet po śniadaniu zwierzaki nie odpuszczały i latały za naszymi kieszeniami, wiedząc, że to w nich trzymamy karmę. Tutaj kangurzyca z maleństwem.

 But even after the breaky, the creatures were not giving up and were chasing our pockets full of food. See below a kangaroo-mum with her baby.



 Wallaby to chyba najsłodsze zwierzaki w Australii (zaraz po pingwinach i wombatach). 
Wallabies are the sweetest animals in Australia (on my list just after penguins and wombats).



Ten rodzaj wallaby poniżej to pademelon, występujący jedynie na Tasmanii:
 Below you can see pademelon, native to Tassie.


Nie daj się zwieść tym słodkim oczom, diabły tasmańskie widzą cię (a raczej czują, bo wzrok mają słaby) jako ogromny kawał mięsa. Ich szczęki są w stanie zmiażdżyć kości.
Don't let these sweet eyes fool you, Tasmanian devils look at you (or rather smell cause they sight is not the best) as on a big piece of meat. Their jaws are able to crush bones without any problems.


Miałam okazję trzymać koalę, ale to dziecko wombat uwielbia być przytulane (w przeciwieństwie do nieznośnych koali). Jeśli jesteście ciekawi, jak wygląda dorosły wombat, polecam poznać Patryka.
 On my trip, I got occasion to hold a koala but contrary to these moody creatures, baby-wombats loved being carried around and hugged! If you are curious to see an adult wombat, please, meet Patrick.


Po tych wszystkich miłych przytulaskach, przyszedł czas na piękne widoki. Gdy zobaczyłam Mt Amos, nie myślałam, że wejście na nią będzię aż tak niebezpieczne, a ja dostanę ataku paniki w połowie drogi.

After all these sweet hugs, it's time to enjoy some amazing views. When I first saw Mt Amos, I would never think that climbing it will be so dangerous and that I will have a panick attack in the middle.

Co było takiego trudnego we wspinaczce na Mt Amos? Problemem na pewno nie była dla mnie kondycja, ale w niektórych miejscach trzeba było wspinać się po stromej skale, a moje buty się po niej ślizgały, jeden nierozważny krok mógł skończyć się pobytem w szpitalu, a w połowie drogi zdałam sobie sprawę, że "dobry Boże, jak ja zejdę na dół?!".
Widoki były jednak zdecydowanie tego warte!

What was so hard about climbing Mt Amos? For me it was not a lack of endurance but at some points you had to climb pure, inclined rock and my shoes were slippery, one bad step was enough to make you finish in the hospital and in the middle of the road I got this thought "OMG, how am I going to go down?!".
 And you know what? It was totally worth it!



Moje zdjęcie, żeby nie było, że się nie wspięłam na Mt Amos!
The picture of me as a proof that I was on the top of Mt Amos! 


To ostatnie zdjęcia z mojej wycieczki po Tasmanii, ale postaram się zrobić w tym tygodniu jeszcze kilka wpisów o Australii. Już nie mam wymówki w postaci słabego internetu!

These are the last pics from my trip around Tasmania but I will try to post more about Australia this week. A slow WiFi is no longer an excuse!

Thursday, 15 October 2015

Zwiedzając Tasmanię - dzień 4

Czwarty dzień wycieczki po Tasmanii był wypełniony słońcem (choć nie z rana, jak możecie zobaczyć na pierwszym zdjęciu), serami i lodami na lokalnej farmie, a także pięknymi widoczkami, lecz różnymi od tych na wschodnim wybrzeżu. Niesamowita Bay of Fire przypomniała mi plaże widziane w Wilsons Prom w Victorii, ale znajome krajobrazy w tym wypadku były jak najmilej widziane. Ostatnią noc w trakcie wycieczki spędziliśmy w Bicherno, dosyć turystycznej (jak na standardy tasmańskie) miejscowości, gdzie wieczorem można było obejrzeć z bliska marsz pingwinów do legowisk (czy mówiłam już, że to moje ukochane zwierzątka australijskie?). To niesamowite wrażenie, gdy siedząc na zimnym kamieniu, kilka metrów od ciebie człapią te słodkie istoty.
 Przedostatni dzień wycieczki zakończył się punktem totalnie poza programem i gdyby nie zamiłowanie do fotografii kilku osób, nie miałabym nawet pojęcia, że to zjawisko akurat będzie miało miejsce w tym czasie - mówię o zorzy (a naukowo rzecz biorąc poświacie niebieskiej, ale pozwolę sobie na chwilową ignorancję, by osiągnąć efekt "wow" u czytelników :))- udało mi się ją uwiecznić na ostatnim zdjęciu. Solennie dziękuję pasjonatom fotografii, którzy pomogli mi ustawić moją lustrzankę, by cokolwiek było na zdjęciu widać. I mojemu Iphonowi, który sprawił się jako pseudo-statyw :)






Sunday, 20 September 2015

Zwiedzając Tasmanię - dzień 3


Po reprymendach i poczuciu bycia złą matką dla mojego bloga, wracam ze zdjęciami z Tasmanii! Nie obiecuję poprawy, ale ostatnio przeglądałam stare posty i zobaczyłam jaki uśmiech na mojej twarzy wywołują uwiecznione na blogu wspomnienia - dla takiego kopa muszę więc wciąż coś wrzucać :)

Trzeciego dnia wycieczki po Tasmanii zwiedzialiśmy Cradle Mountain, miejsce polecane we wszystkich przewodnikach jako "must-see". Rzeczywiście, park wydawał się niesamowity i nawet okropny deszcz nie popsuł mi humoru (choć popsuł większość zdjęć). Spacer dookoła Lake Dove trwał ok. 2 godzin, na końcu trochę przyśpieszyliśmy, bo zaczęło padać o wiele mocniej. Max, nasz przewodnik, czekał w ogrzewanym samochodzie i śmiał się z nas, gdy wchodziliśmy zmoczeni jak kury.
Na lunch ruszyliśmy do Sheffield, miasteczka (wioski dla Europejczyków) znanego z murali i różnorodnych fudge (narzekałam na słodycze w Australii, ale akurat fudge był przepyszny!).
 W drodze do Launceston, gdzie mieliśmy nocować, zatrzymaliśmy się na degustację miodów i łososia u lokalnych sprzedawców. Na jeden słoik miodu się skusiłam, ale i tak musiałam go zostawić u australijskiej rodzinki, bo już naprawdę nie zmieścił mi się do bagażu.
Do Launceston dojechaliśmy wczesnym wieczorem, ale było już niesamowicie ciemno (bo środek zimy) i nie miałam okazji zwiedzić tego miasta, niestety... Następnym razem!








Tuesday, 11 August 2015

Zwiedzając Tasmanię - dzień 2



Drugiego dnia wycieczki po Tasmanii nie zrobiłam dużo zdjęć. Rano pojechaliśmy zobaczyć największy wodospad w Tasmanii - Montezuma Falls. Od parkingu do wodospadu spacer zajął nam ok. godziny, pół godziny wzdychaliśmy, robiliśmy jak najładniejsze zdjęcia (dlaczego gdy przeglądam zdjęcia innych użytkowników wycieczki zielenieję z zazdrości, choć robili je komórką? :( ), a potem znów maszerowaliśmy przez godzinę. Na lunch zatrzymaliśmy się w Strahan - wiosce z 700 mieszkańcami, która na Tasmanii jest oznaczona jako "miasto"- bo to trzecie bądź czwarte co do wielkości skupisko ludzi na wyspie :)
Na tytułowym zdjęciu możecie zobaczyć jezioro - główną atrakcję, ekhm, ekhm, miasta. Warto wejść do sklepu z wyrobami z drewna i potraktować go jak muzeum, podziwiając kuszt rzemieślniczy.
Po południu ruszyliśmy na ogromną wydmę - Henty Dunes, by poskakać trochę w piasku. Z Francuzem z grupy nie mogliśmy przestać jej porównywać do Dune du Pilat - największej wydmie w Europie (o której pisałam rok temu tutaj). Nasz przewodnik, Max, podszedł i spytał się "Guys, czy wy nie macie jeszcze większej wydmy tam we Francji? Coś z X w nazwie.". Kilka godzin zajęło mi głowienie się "jaka inna ogromna wydma znajduje we Francji?" aż zrozumiałam, że to nieme X z "Bordeaux", bo przecież wydma Piłata znajduje się zaraz koło tego miasta :)
Ze strachu przed piaskiem nie wzięłam aparatu, więc wrzucam zdjęcia od moich znajomych - Motoko z Japonii i Ethana z Korei - są piękne!
 Max urządził nam konkurs skoków w dal - należało się rozpędzić skoczyć z wydmy jak najdalej w dół. Niestety, jestem zbyt wygodnicka - nie skakałam, bo nie chciałam skończyć z piaskiem w spodniach.
 Jako że czułam mały sportowy niedosyt, gdy Max powiedział, że idzie wieczorem pobiegać, wraz z Motoko udałyśmy się biegać razem z nim. Nigdy nie myślałam, że bieganie w jeansach po zmroku dookoła boiska do futbolu, brodząc w błocie, może być takie fajne! Na pewno fakt, że miałam lepszą kondycję niż nasz przewodnik dodał mi skrzydeł :)
 Wieczorem chętni mogli się udać do lokalnego pubu, zjeść burgera i pograć w bilard z lokalsami - ja skusiłam się na Chai Tea, bawarkę w lepszej wersji, którą odkryłam w Australii - pycha!
 Przed snem musieliśmy się spakować, bo po dwóch nocach opuszczaliśmy naszą bazę w Tullah. Wszyscy byliśmy jednak podekscytowani, bo trzeciego dnia mieliśmy zobaczyć ikonę Tasmanii - Cradle Mountain. O tym jednak w następnym wpisie... :)





Friday, 7 August 2015

Zwiedzając Tasmanię - dzień 1


Jest! Alleluja! W końcu po kilkunastu próbach, udało mi się załadować zdjęcia z Tasmanii! Przepraszam za tę nieplanowaną kilkutygodniową przerwę na blogu, mam nadzieję, że widoczki trochę Wam to wynagrodzą.
Tasmanię zwiedzałam ze zorganizowaną wycieczką dla backpackersów (czyli dla osób, którym nie przeszkadza dzielenie jednej łazienki z obcymi osobami :)) z firmy Jump Tours, którą polecam z całego serca. Poznałam niesamowitych ludzi, a Max, nasz przewodnik, był tak genialny, że ostatniego dnia myślałam tylko "Proszę, czasie, nie pędź tak szybko, chciałabym zobaczyć coś jeszcze!".


Do Hobart przyleciałam wieczór wcześniej i, mimo zimowej ciemności, wyruszyłam na szybki spacer (a tak szczerze to poszłam do supermarketu zrobić zapasy).
Kolejnego dnia, zaraz po 7.30, gdy od mrozu zaczęłam tracić czucie w palcach, pod mój hostel podjechał busik i Max, kierowca aka przewodnik przywitał mnie trochę lakonicznym "Jump in!", ale po ciepłym przywiatniu przez pozostałych pasażerów, podskórnie czułam, że to będzie miła wycieczka. Pomyliłam się. Było genialnie! Mając uprzywilejowane miejsce zaraz obok kierowcy, z Maxem szybko się dogadałam, okazał się do bólu australijski czyli wyluzowany, wyznający słuszną zasadę "no worries". Jedynym tematem tabu były jego gusta muzyczne, a za prośbę zmienienia piosenki więcej niż dwukrotnie, karano puszczeniem własnej muzyki i wyśmianiem jej przez cały autobus.


Po dwóch godzinach dotarliśmy do Russell Falls, a zatopiony w mgle las zainspirował mnie do robienia zdjęć. Gdy tylko wyjęłam mój aparat, inni poczuli się zobowiązani do wyjęcia swoich :)



Przerwa na lunch miała miejsce przy Lake St Clair. Przyznam, że to właśnie tam zmarzłam najbardziej podczas całego pobytu w Australii (w środku czerwca!), temperatura oscylowała w okolicy zera i na pobliskich szczytach można było dostrzec śnieg, Miałam nadzieję móc ulepić bałwana i pochwalić się nim znajomym przeżywającym upały na południu Francji, ale niestety wspinaczka górska nie była w programie.


Ostatnim punktem dnia był 40-min spacer na szczyt Donaghy's Hill, by podziwiać krajobraz Tasmanii Zachodniej. Wiem, że na tym zdjęciu tego nie widać, ale w prywatniejszych zbiorach mam zdjęcie siebie opatulonej po uszy w szalik.


Jako że zachód słońca był wyznaczony na 16:30, a jazda w Tasmanii po zmroku przypomina grę w GTA (w roli przechodniów małe, puchate i słodkie zwierzątka), trochę nabraliśmy tempa, by dotrzeć do naszej bazy w Tullah przed zmrokiem. W drodze wyprosiłam jeszcze jedną przerwę na zdjęcia, bo widoki były niesamowite - przywilej pasażera przy kierowcy (zdjęcie tytułowe i poniżej).
 Baza przypominała garaż po remoncie, ale w środku była niezwykle przytulna i, co najważniejsze, porządnie ogrzewana.
 Złożyliśmy się wszyscy na wspólny posiłek i Max urządził nam BBQ. Zjadłam steka z wallaby - to te przeurocze zwierzątka wyglądające jak mikrokangurki. Ciekawość była silniejsza niż rozczulenie, ale więcej już się nie skuszę - krowa lepsza.


Tak oto wyglądał mój pierwszy dzień na Tasmanii.
Mam nadzieję, że bóg internetu pomoże mi załadować zdjęcia i będę mogła się z Wami nimi podzielić jeszcze w ten weekend. Miłego leniuchowania!