Tuesday, 7 October 2014

"Trzech panów w łódce (nie licząc psa)" Jerome K. Jerome


Recenzja: O czytaniu uwag kilka/Nudne lekcje/Co wiedziałam o książce (niewiele)/Panowie i pies/Szybka lektura/O narratorze pierwszosobowym/Co było zabawnego i jakie emocje z tego wyniknęły/O emocjach moich w trakcie czytania ogólnie/ Nadmuchane ego narratora/Dla kogo i ile.

Nie jest tak, że w roku szkolnym nie czytam, ale na pewno moja średnia przeczytanych stron leci z łeb na szyję. Całe szczęście, że są jednak nudne lekcje, których nie chce mi się słuchać i jest Kindle, tę książkę przeczytałam w 3/4 pod uczelnianą ławką (bardzo nieładnie i na pewno będę płakać, jeśli trafią mi się poprawki, ale cóż... biorę to na klatę).
Nie wiedziałam o książce nic, ale spodobał mi się tytuł i w sumie mogłam spodziewać się satyry. Opowiada ona o trzech panach (i psie, oczywiście), którzy wybrali się na kilkudniową wycieczkę łódką po Tamizie. Strony lecą same i nawet nie orientujemy się, kiedy skończyliśmy. Narrator, w pierwszej osobie, "subiektywnie" opisuje, co się podczas wycieczki wydarzyło i nie omieszkuje dorzucać różnych rozbudowanych historii, które nagle mu się przypominają. Książka jest zabawna (ale w typie "będę uśmiechać się pod nosem przez całą lekturę", a nie "wybuchnę kilka razy śmiechem"), podobały mi się tytuły rozdziałów (jak są skonsturowane możecie podziwiać na górze strony), satyra śmieszy, choć już pod koniec lekko irytuje swoją przewidywalnością. Ale ja lubię, gdy książka wzbudza jakieś emocje, już lepiej niech irytuje niż nuży :) Ego narratora jest nadęte od pierwszej do ostatniej litery i przynajmniej nie może nadąć się jeszcze bardziej.
  Jeśli macie doła i lubicie angielski humor, to bez wahania sięgnijcie po tę książkę. U mnie dostaje ona 16/20.

Saturday, 4 October 2014

Bordeaux by night - failed.


Wyszliśmy dzisiaj na miasto i miałam ambitny plan porobić kilka zdjęć Bordeaux nocą - w końcu do tej pory na blogu nie pokazałam jeszcze ani skrawka miasta, w którym żyję już drugi rok. Ale akurat tego wieczoru miasto, pogoda, klimat, zwał jak zwał, musiało mi przypomnieć dlaczego tak bardzo go nie lubiłam w zeszłym roku.
 Bordeaux szczyci się klimatem iście angielskim - w bezchmurny, słoneczny dzień trzeba się mieć na baczności - nigdy nie wiesz, kiedy spadnie deszcz. Parasolka to obok kluczy i portfela must-have w w torebce.
  W zeszłym roku od połowy września do połowy marca padało codziennie. Tak! Dzień w dzień! Deszcz ma swój plus, mieszkańcy nagminnie nie sprzątają po swoich pupilach i dzięki takiej pogodzie chodnik czyści się częściowo sam, ale więcej pozytywów nie jestem w stanie znaleźć.
 Tak więc zostawiam Was z kilkoma fotkami, które udało mi się cyknąć przed masową ulewą. I mam nadzieję, że przestanie padać.







Wednesday, 1 October 2014

Spirulina - przełom w odżywianiu?

Fotografia ze strony naszego dostawcy, www.spiruleyre.fr
Słyszeliście już o spirulinie? To mikroalga, która ma więcej białka niż soja i zawiera całe mnóstwo niezbędnych mikroelementów i witamin.
 W ramach studenckiego projektu, skontaktowaliśmy się z Europejską Agencją Kosmiczną i to właśnie oni podrzucili nam pomysł, by pracować nad spiruliną. Wiąże się z nią wielkie nadzieje, bo stosunkowo łatwo można ją hodować w kosmosie (gdzie warunki, jak wiadomo, nie są zbyt korzystne) i mogłaby dostarczyć astronautom najpotrzebniejszych składników. No ale przecież świat nie jest piękny, a życie łatwe, więc ze spiruliną jest spory problem - śmierdzi i nie smakuje zbyt dobrze (o kolorze już nie wspomnę). Nasz projekt polega więc na poprawieniu jej zapachu i smaku, by nie obciążać jeszcze bardziej i tak już trochę rozszarganej psychiki astronautów. Przyznam, że na początku zdawało mi się to fanaberią, ale gdy tylko dostaliśmy do ręki świeżą spirulinę, zrozumiałam, o co toczy się gra.

Świeża spirulina w konsystencji przypomina klejącą się do ręki plastelinę
  Jak smakuje świeża spirulina? W konsystencji i smaku przypomina słone żółtko ugotowanego na twardo jajka (czyli jeszcze okej), niestety po kilku sekundach pojawia się nieprzyjemny posmak, który nie chce sobie pójść nawet po kilku łykach wody, gumie do żucia czy cukierku.
  Pachnie jak targ rybny (w końcu to alga), co nie poprawia jej statystyk, choć mojej lodówce udało narzucić aldze swój zapach. I co? I pachnie jeszcze gorzej! :)

Ciężko jest dostać świeżą spirulinę, gdyż od momentu zebrania zachowuje ona świeżość tylko przez 2-3 dni i należy ją przechowywać w lodówce. Z suszoną spiruliną jest łatwiej, oferuje ją wiele sklepów ze zdrową żywnością.
  Spirulina jest suplementem diety i nie powinno spożywać się jej w dużych ilościach, bo zawiera sporą dawkę kwasów nukleinowych, choć Europejska Agencja Kosmiczna powiedziała nam, że wie, jak sobie z tym problemem poradzić, więc kto wie, być może niedługo będziemy wsuwać ją jak szpinak :)

A tak się spirulinę hoduje :) (www.spiruleyre.fr)

 Jutro zaczynamy serię eksperymentów, by spirulina stała się bardziej jadalna, mam nadzieję, że dojdziemy do jakiegoś przełomowego odkrycia, które przyniesie nam dużo $$$ i umożliwi misję na Marsa (marzyć każdy może!)
  Postaram się opracować kilka przepisów z suszoną spiruliną, jeśli tylko moja grupa pozwoli mi trochę jej skubnąć.

Wszystkiego zielonego! :)

Saturday, 27 September 2014

Brownie z pijanymi rodzynkami i pistacjami


Z ręką na sercu, czy istnieje jakieś lepsze ciasto niż brownie? To pozornie prosty wypiek, ale granica między "dobrym" (no bo jak coś, co ma tyle masła i czekolady może nie być dobre?!), a "genialnym" brownie jest cienka. Wszystko zależy od czasu pieczenia - brownie musi być mokre, zbyt długo pieczone staje się zwykłym ciastem czekoladowym. Najwięcej czasu zajęło mi obieranie pistacji z łupinek, reszta przepisu jest banalnie prosta i szybka :) Pijane rodzynki dodają ciastu jeszcze więcej mokrości, ale dobrze upewnić się, że wszyscy je lubią przed dodaniem.

Składniki:
300g +100 g ciemnej czekolady
200 g masła
4 jajka
80 g mąki
60 g cukru
100 g obranych pistacji
50 g rodzynek zalanych wódką lub innym alkoholem
2 łyżki śmietany


Pistacje posiekać. Czekoladę i masło roztopić w garnku, ostudzić, dodać jajka, cukier i mąkę, wymieszać.


Dodać posiekane pistacje i odsączone z alkoholu rodzynki (moje nie chciały zbyt szybko nasiąknąć, więc podgrzałam je z alkoholem na małym ogniu, można też po prostu nasączyć je kilka godzin wcześniej). Nagrzać piekarnik do 180 stopni.



Ciasto przelewamy do formy i pieczemy przez maksymalnie 20 minut.

100 g czekolady rozpuszczamy w garnuszku i mieszamy z dwiema łyżkami śmietany. Polewę rozsmarowujemy na cieście i zdobimy pistacjami,

Smacznego!!!



Wednesday, 24 September 2014

Matura z wf-u - jak ja to przeżyłam?! - część 2

Wkleiłabym zdjęcie bieżni, na której biegłam maturę (jak to w ogóle brzmi!), ale zgubiło się w otchłani komputera.
Stąd ten inspiriujący obrazek z lifehack.org
Nastrój mam wybitnie sportowy, bo jutro poprowadzę po raz pierwszy w życiu zajęcia fitness, wczoraj przerobiłam przygotowany program i trochę się boję, że uczestnicy padną mi jak muchy po połowie... Cholera, a na papierze wszystko wyglądało tak prosto.

Dzisiaj wracam do ostatniego testu, jaki musiałam zdać na maturze z wf-u - lekkoatletyka! Wcześniejszy wpis znajduje się tutaj, zapraszam do przeczytania, by ogarnąć kontekst. Zapomniałam sprecyzować jedną ważną rzecz: we Francji zdaje się maturę ze wszystkich przedmiotów, więc egzamin maturalny z wf jest obowiązkowy. Jeśli ktoś ma problemy ze zdrowiem, to testy są dla niego modyfikowane, ale generalnie rzecz biorąc nie ma zmiłuj. Nie ma zwolnień. Nie ma, że boli.

  • Lekkoatletyka
Zdawałam bieganie, ale do wyboru był jeszcze inny sport, pięcioskok,o wiele mniej męczący, ale ileż mogłam wyskakać z moimi krótkimi nóżkami, wiedząc że zaokrągliłam sobie wzrost w dowodzie do 160 cm? Pięcioskok to dyscyplina istniejąca chyba tylko we francuskich szkołach, polega na rozbiegnięciu się, wybiciu się jedną nogą, podskoczeniu na niej jeszcze raz (czyli już dwa skoki) i potem na zmianę aż do pięciu i z pupą w piachu. Na dużą część oceny (4 albo 6 punktów, już nie pamiętam) składało się zaplanowanie swoich własnych wyników. Dysponowało się pięcioma skokami i jeśli, nie daj boże, skakałeś za daleko to może i ocena za wynik szła trochę w górę, za to plan leciał bardzo w dół. Nie będę bardzo krytykować tego systemu, bo bardzo kiepskim osobom te punkty z planowania pozwalały podciągnąć ocenę.
  Ja tu gadu-gadu o skakaniu, ale przecież biegałam... Ten test był w moim odczuciu najważniejszym, z myślą o nim zaczęłam biegać (i nawet się w to wciągnęłam!) trzy lata przed nim, liczyłam na podciągnięcie oceny z wf-u, a szczególnie zrekompensowania mojego ułomnego stania na rękach - nie skłamię, mówiąc, że tu chodziło o udowodnienie sobie samej, że mogę dużo.
 Test polega na trzykrotnym przebiegnięciu w jak najkrótszym czasie 500 m, pomiędzy każdą pięćsetką mamy 10 min na zebranie sił. Dystans wydaje się krótki (u nas to były dwie rundki dookoła stadionu), ale gdy biegnie się z całych sił, to nagle taki krótki nie jest, płuca palą, a serce wystawia silną wolę na próbę. Żeby skomplikować życie (przypomnę, że regułą we Francji jest: "if you can keep it simple, keep it complicated"), przed pierwszym i drugim biegiem należy przewidzieć, jaki będzie się miało czas. Łącznie można pomylić się o 2 sekundy. Potem punkty za plan (bodajże 3/20) lecą z łeb na szyję. Wiecie ile to jest dwie sekundy przy łącznie kilometrowym dystansie? Tyle, co podrapanie się po nodze. Oczywiście wszelkie zegarki, stopery czy telefony są zabronione, dla ułatwienia po 250 m nauczyciel krzyczy nam nasz czas. Trzecią pięćsetkę możemy pobiec jak nam się podoba, nie musimy trzymać tempa.
  Chwała Bogu, że mieliśmy próbną maturę, dzięki temu dowiedziałam się wiele o sobie samej, że np. nie doceniam moich własnych możliwości w momencie stresu. Na każdym okrążeniu pobiegłam jakieś 4 sekundy za szybko, dlatego na maturze wiedziałam, żeby z planu odjąć po trzy sekundy.
  Pierwsze okrążenie przebiegłam w 1:53, drugie w 1:52, wydawało się, że bardzo dobra ocena jest w zasięgu mojej ręki. Plan był zrealizowany, a ja miałam 10 minut przerwy. No i tu zaczął się horror.
   Ta przerwa to był koszmar. Wiedziałam, że muszę pobiec jeszcze raz. Byłam jednak zmęczona, jak nigdy. Ten kilometr wyciągnął ze mnie wszystko. Przed testem zadbałam o to, by zjeść coś z dużą ilością cukru, wypiłam red bulla (nie liczyłam na skrzydła, wystarczył mi porządny kop), pomiędzy przerwami piłam to żarzące się w nocy świństwo, Powerade'a. To wszystko jednak nie pomagało. Stanęłam na starcie, w miarę dobrym tempie przebiegłam pierwsze okrążenie, ale kolejne było najdłuższym dystansem w moim życiu. W planach miałam padnięcie na ziemię i udawanie, że zemdlałam, ale powstrzymywała mnie myśl, że musiałabym przez to wszystko przechodzić jeszcze raz. Znajomi i nauczyciele dopingowali, zakazali się zatrzymywać stwierdziłam, że chyba zacznę iść, bo lepiej dojść do mety niż biec. Wciąż biegłam, ale mój finisz to chyba najsłabszy finisz w historii biegów.
  Zakazli mi się kłaść, ale nie posłuchałam i ległam na ziemię. Przyjaciółka wcisnęła mi krówkę-ciągutkę do ust, pamiętam, że zjadłam tylko połowę, którą i tak potem zwróciłam (a nawet nie wiecie jak ceniliśmy polskie cukierki!). Matura spowodowała hipoglikemię, przez cały weekend jadłam jak wróbelek.
To wszystko straszne, prawda? Na samo wspomnienie przechodzą mnie ciarki (choć jakoś mniej, gdy to wszystko napisałam). ALE! Wyliczyłam sobie, że ten bieg był warty coś ok. 17/20,bo nawet ostatnie okrążenie nie było aż tak wolne jak myślałam. Oficjalnie ocen z poszczególnych testów nie znaliśmy, za to z całej matury miałam 15, więc ten bieg na pewno nieźle podreperował mój wynik!
  Jaki jest morał z tej historii? Ano, należy regularnie oddawać krew. Przez całą klasę maturalną tego nie zrobiłam, bo bałam się o formę, w końcu wybrałam się po maturze i wyszło, że mam bardzo duży niedobór żelaza, zapewne stąd tak marnie zniosłam trzeci bieg. A nie wspomnę już, że oddawanie krwi jest szlachetne, ratuje życia etc. etc., mam nadzieję, że wszyscy to wiedzą :)

  Myślicie, że kiedyś wprowadzą w Polsce maturę z wf-u? Jaką dyscyplinę chcielibyście wtedy zdawać?


Sunday, 21 September 2014

Kruche ciasto z owocami i pianką


Ciasto troszkę mi się za bardzo przyrumieniło :)
Dzisiaj rodzinny przepis na ciasto, którego smak towarzyszy mi odkąd pamiętam. Stwierdziłam, że wyjazd ze znajomymi na weekend jest dobrą okazją, by w końcu samej upiec to magiczne, obłędnie smaczne  i szybkie w przygotowaniu ciasto. Wykonałam jeden telefon, ale oczywiście jak to z tradycyjnie rodzinnymi przepisami bywa, większość składników jest "na oko" :) Tak więc próbujcie surowe ciasto i dodajcie cukru wedle potrzeby!
  Znajomi byli ciastem oczarowani,a ja chyba wykonam drugi telefon, by przekazać "ochy i achy" :)

Składniki:
kostka masła
0,5 kg mąki
4 żółtka
cukier (ok. 5 łyżek)

owoce: dowolne, u mnie przecier jabłkowy ze słoika z dwoma łyżeczkami budyniu, by zagęścić

pianka: 4 białka (po żółtkach), 5 łyżek cukru, łyżeczka mąki ziemniaczanej lub budyniu waniliowego



Masło, mąkę, żółtka i cukier zagniatamy razem i 2/3 ciasta wyklejamy boki i spód blachy.


Wykładamy owoce (jeśli są bardzo kwaśne i puszczają dużo soku to można oprószyć je cukrem i bułką tartą).



Ubijamy białka ze szczyptą soli na sztywną pianę, po czym dodajemy cukier i mąkę/budyń i miksujemy jeszcze chwilę. Wykładamy pianę na owoce i resztę ciasta wykładamy na wierzch w postaci kruszonki. Pieczemy w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni przez około 40 minut (aż wierzch się zezłoci).

Smacznego!




Wednesday, 17 September 2014

Matura z wf-u - jak ja to przeżyłam?! - część 1


Słońce świeci, ptaszki śpiewają, pot leje się z czoła, a ja już ponad trzy lata temu zdałam maturę z wf-u. Nie wiem, czy jakiś inny kraj na świecie wymyślił takie cudo, ale na pewno nie zrobił tego w tak skomplikowanej formie jak Francja. Ale o tym zaraz.
  Jeszcze przed przyjazdem do kraju Volde...Voltaire'a wiedziałam, że wf, który znałam w Polsce ("rzucamy wam piłkę i grajcie"), to przeszłość. Obiło mi się o uszy, że trzeba będzie przebiec 1500 m, więc świtem bladym biegałam przez całe wakacje.
  Maturę ze sportu zdaje się w ostatniej klasie liceum w trzech testach, co trymestr. Podobno w wielu szkołach lista sportów do wyboru była nieskończona i można było zdawać polo wodne, skoki koniem przez przeszkody czy kto tam wie, co jeszcze, niestety u nas wybór był ograniczony do minimum. Musieliśmy zdecydować się na badmintona lub atletykę, gimnastyka była obowiązkowa, a ze sportów zespołowych w programie zaoferowano nam siatkówkę albo ręczną. Przez pierwszą klasę liceum poznawaliśmy wszystkie sporty (to wtedy przekonałam się, że między badmintontem na działce, a badmintontem z zasadami istnieje ogromna przepaść w moich umiejętnościach), przez drugą mieliśmy teoretycznie uprawiać już tylko sporty, które chcieliśmy zdawać na maturze (z lenistwa wzięłam badmintona, choć wiedziałam, że na maturze chcę biegać), a w terminalu (czyli ostatniej klasie liceum, choć brzmi to jak stadium choroby) czekały nas egzaminy, więc żarty się kończyły.
 Często między naszymi oczekiwaniami odnośnie programu (np. badminton, gimnastyka i siatkówka), a rzeczywistością stawało stado Francuzów, które nie chciało grać w siatkę. Moja grupa, na szczęście, stwierdziła, że ręczna jest jeszcze gorsza, więc zdawałam mój wymarzony program: siatkówkę, gimnastykę artystyczną i bieganie.
  "Czyli siatka, kilka fikołków i trochę biegania, spoko!". Ach, gdzieżby... Francuzi uwielbiają zasadę "when you can keep it simple, keep it complicated". No ale po kolei...


  • siatka - drużyny czteroosobowe - czyli "prawie" dobrze. Dobraliśmy się ze znajomymi Polakami, bo tak szczerze, między nami - Francuzi nie lubią siatkówki, często z wzajemnością. Ci z naszej grupy wybrali ją tylko dlatego, że ręcznej nie lubili jeszcze bardziej. A teraz, mimo że mają dobrze idzie ich drużynie w rozgrywanych w Polsce mistrzostwach świata, nie zobaczyłam nawet najdrobniejszej wzmianki w jakiejkolwiek gazecie. Tylko rugby i rugby...Abstrahuję.
    Nauczycielka rozdzieliła nasz polski gang jeszcze przed testem, bo wygrywaliśmy wszystkie mecze, a przecież w grze chodzi o to, żeby grać, a nie żeby wygrać, prawda? Za wygranie obydwu meczy zgarnęliśmy chyba 4 punkty na 20, reszta punktów była za styl gry, czyli trzeba było dużo podawać, dobrze serwować i starać się nie rzucać na piłkę, by się popisać. To był chyba najprzyjemniejszy ze wszystkich testów.

  • gimnastyka- do wyboru były dwie konkurencje - drążki (symetryczne dla chłopców, niesymetryczne dla dziewcząt) lub układ choreograficzno-gimnastyczny na ziemi zwany potocznie solem (bo sol to ziemia po francusku). Drążki testowałam w pierwszej klasie i nie jestem pewna, czemu je zarzuciłam na kolejnym roku. Wchodzisz, robisz kilka najprostszych figur, fikołka, schodzisz i 12/20 powinno się uzbierać. Nie chrzanisz się z muzyką, przejściami, krokami i sztucznym wydłużaniem programu. Ale nie. Byłam ambitna. Stwierdziłam, że sola mogę trenować poza salą. Że może zrobię szpagat (o ja naiwna i nierozciągnięta!). Na egzamin należało przygotować układ złożony z ośmiu figur z tego sześć z grup obowiązkowych - jeden przewrót, jedno trzymanie równowagi, jakieś jeszcze inne, ale mnie i tak najbardziej zapadło w pamięć stanie na rękach (można było gwiazdę, ale moja gwiazda jest tylko spadająca). Poziomów trudności były 4: od A do D, z czego C i D były niewykonalne dla przeciętnego śmiertelnika. Stanie na rękach do tej pory jest moją zmorą, codziennie widzę pamiątkę w postaci ukruszonego zęba, gdy ćwiczyłam je w drugiej klasie i przesunął mi się materac. Staniu na rękach mówimy zdecydowane nie! Wykonałam najprostsze, gdzie tylko jedna noga musi być kompletnie w pionie, a i tak jestem pewna, że straciłam na nim punkty.
    Wybieranie figur było jeszcze okej, ale najgorsze były elementy łączące. Tańczę tylko wtedy, gdy jestem sama, bo inaczej ludzie umierają ze śmiechu, a ja nie chcę przyczyniać się do przedwczesnych zgonów, więc moja choreografia była, łagodnie mówiąc, do dupy. Poza tym ile czasu może zająć zrobienie kilku skoków, przewrotów i jaskółki? Coś ok. pół minuty. A nasz układ miał trwać równo 1:30. Zgroza.
      No więc dobra, trzeba zrobić układ, dobrać muzykę, porobić taneczne kroki, nie jest łatwo, ale da się żyć. Skomplikujmy, Siądź sobie człowieku z kartką i oceniaj dwie inne osoby z twojej grupy. Jeśli Twoja ocena bardzo różni się od oceny nauczyciela, to pożegnaj się z trzema punktami.
      Od ponad trzech lat nie stawałam na rękach. Nie śpieszy mi się. Bozia dała mi nogi i bardzo lubię utrzymywać na nich pion.
      A szpagat to chyba kiedyś zrobię, jak się poślizgnę.
Pisanie o sporcie jakoś bardzo mnie już zmęczyło, a przecież nie opisałam jeszcze ostatniego testu z biegania... Na samo wspomnienie przechodzą mnie ciarki, więc na dalszy ciąg zapraszam za kilka dni, gdy zbiorę już siły :)