Tuesday, 5 May 2015

Jesienny kwiecień i nie tylko (na instagramie)

Jesień w Carlton Gardens
Po raz pierwszy w życiu przeżywam jesień o tej porze roku i mimo że wciąż jest ciepło, słońce zachodzące o 17 z małym haczykiem trochę mnie przygnębia. Na szczęście to jest Australia, wszyscy jesteśmy "no worries", przygoda życia wciąż trwa, a ja zakupiłam sobie Iphone'a, bo gdy na Wyspie Kangura podczas małej przebieżki spotkałam setki wallabies, a moja Nokia zrobiła <niecenzuralne słowo> zdjęcia, troszkę się na nią pogniewałam.
 Więc teraz staram się wrzucać więcej na Instagrama, zapraszam https://instagram.com/ania.pod/ :)


Wciąż z motywem jesieni. Niestety, aktualnie te drzewa są już prawie gołe :(

Świnki w Adelaidzie
Selfie z kangurzym dzieckiem :)





Kwiecień był wypełniony podróżami po brzeżki - Adelaida + Wyspa Kangura, Phillip Island, wycieczka do Yarra Valley, nie mogłam narzekać na nudę! :)












Fabryka czekolady w Yarra Valley. Szczerze? Europejskie czekolady są lepsze :)







25 kwietnia w Australii i Nowej Zelandii obchodzone jest wojskowe święto Anzac Day. Z tej okazji Federation Square w Melbourne był udekorowany 250 000 ręcznie robionymi makami.









Southbank nocą





Próbuję nie szaleć zbytnio z odkrywaniem australijskich przysmaków, ale na lotnisku w Adelaidzie miałam straszną ochotę na coś słodkiego i padło na Honeycomb. Spodziewałam się czegoś innego, a to po prostu rodzaj takiej twardszej bezy o miodowym smaku, oblane czekoladą. Dobre, ale pośladków nie urywa :) (za to na pewno powoduje ich rozrost).






  Żeby nie było, że w Australii tylko leniuchuję i nic więcej to oto zdjęcie lucigeniny w wodzie, którą syntezowaliśmy przez 4 tygodnie na zajęciach z chemii. Ja pod koniec trzeciego tygodnia straciłam cały mój produkt, do tej pory nie wiem dlaczego, ale cóż #uroki_chemii

Friday, 1 May 2015

Wyspa Kangura


Wielkanocny weekend miałam okazję spędzić na przepięknej Wyspie Kangura w południowej Australii. Jest to trzecia pod względem wielkości wyspa na tym kontynencie, co mi się na niej bardzo podobało to totalne wyludnienie: 4,5 tysiąca mieszkańców, pół miliona kangurów i milion wallabies (jeśli nie wiecie co to, to zapraszam do przeglądnięcia poniższych zdjęć). Drogi były praktycznie puste (choć według naszego przewodnika i tak ruch był spory, bo to jedno z ulubionych miejsc mieszkańców Adelaidy na dłuższy weekend).
 Zafundowałam sobie jednodniową wycieczkę objazdową po wyspie i udało mi się zobaczyć większość z jej atrakcji, ale niestety, jak to z objazdowymi wycieczkami bywa - wsiadamy do autobusu, wysiadamy, przerwa na zdjęcia i ruszamy dalej. Następnym razem wynajmę sobie auto (gdy będę już duża i bogata, a co!), bo w niektórych miejscach chętnie pobyłabym dłużej. Jeśli interesuje Was, co za miejsce jest na zdjęciu, to koniecznie rzućcie okiem na podpisy!
 A na samym końcu oczywiście kangury, bo cóż by to była za relacja z Wyspy Kangurów bez ani jednego ich zdjęcia?! :)

Widok przy Admirals Arch

Latarnia morska przy Admirals Arch

Tak, zrozumieliście - Admirals Arch! :)

Remarkable Rocks (plus niestety tłum turystów!)

Seal Bay czyli gdzie można spotkać najwięcej wylegujących się fok! :)

Remarkable Rocks

W drodze na Remarkable Rocks (i tak ciągnąca się droga, ech, marzenie!)

Kolczatka australijska (troszkę ją wykadrowałam, żebyście nie musieli oglądać kangurzych odchodów dookoła)

"Mamo, chcę jeść!!!"

"Tak lepiej!"

Wylegująca się foka, na wydmach przy Seal Bay
Wallaby czyli coś jak szczuro-kangur :)

Tuesday, 28 April 2015

Pływanie z delfinami - najlepsze doświadczenie w życiu!


Ostatniego dnia marca zwiałam z bardzo nudnych lekcji, by przeżyć najwspanialszą rzecz w życiu - popływać sobie z delfinami i fokami. Nigdy wcześniej nie było to moim wielkim marzeniem, ale gdy zobaczyłam, że uniwersytet zaproponował taką wycieczkę w bardzo niskiej cenie, nagle pomyślałam, że taka okazja zdarza się raz w życiu! Stres był, bo w przeciwieństwie do moich znajomych nigdy nie próbowałam snorkelingu, ale jak być szalonym, to tylko na końcu świata!
 Wystarczyło pięć minut w wodzie i jakoś nauczyłam oddychać się ustami (choć ile słonej wody się przy tym napiłam, to moje). Pierwszą godzinę spędziliśmy obserwując kamienie i rybki (widziałam Nemo i Doris!), aby takie żółtodzioby jak ja się nauczyły używać sprzętu. Wydawało mi się, jakbym była w dużym akwarium, niesamowicie fajne doświadczenie, choć po kilkunastu minutach, mimo kombinezonu, zrobiło mi się zimno.
A potem ruszyliśmy na poszukiwanie delfinów. Szczęście nam sprzyjało, bo pojawiło się całe stado i mogliśmy zatrzymać się, by je poobserwować pod wodą. Przyznam, że o wiele wygodniej oglądało się ich wyczyny ze statku. Słoneczko grzało, delfiny skakały, pomyślałam sobie, że organizowanie takich wycieczek to świetny zawód! (takie rzeczy tylko w Australii!)
 Ostatnim punktem wycieczki było pływanie z fokami (zdjęcia z GoPro zawdzięczam uniwersyteckiej grupie RMIT Trips & Tours, i tak tego nie czytacie, ale dzięki!). Podobało mi się jeszcze bardziej niż bycie w wodzie z delfinami, foki nie były nieśmiałe i podpływały niesamowicie blisko, a do tego woda pozwalała oglądać ich podwodne tańce (to nie tania poezja, a prawda, te kilkuset kilogramowe zwierzęta poruszają się z wielką gracją!).
 Mam nadzieję, że narobiłam Wam chętki na dopisanie pływania z delfinami i fokami do listy życzeń! A już sam snorkeling jest super, warto spróbować!







Saturday, 25 April 2015

Endgame, Samuel Beckett - czyli na co nie iść, jeśli nie jesteś fanem teatru.


Mam zakręcony tydzień, weekend wypełniony wycieczkami, ale czuję się winna, jeśli nie opublikuję raz na te kilka dni na blogu (przy 4-ech dniach włącza mi się sygnał ostrzegawczy - "coś napisz!"). A ponieważ moja mama zawsze rozpacza, że dział kultura to na blogu leży i kwiczy, postanowiłam opisać wczorajsze wyjście do teatru (to nie tak, że nie czytam czy nie robię innych kulturalnych rzeczy - w kwietniu połknęłam 7 Pratchettów z rzędu, ale z opisaniem Pratchetta czekam na lepszy moment! No i raczej nie będę się chwalić, że poszłam zobaczyć nowych Avengersów, to by kłóciło się z moją definicją "kultury").

"Czekając na Godota" byłą moją obowiązkową lekturą na maturę z literatury we Francji i będę szczera- nie podobało mi się. A może ujmijmy to inaczej - bez dokładnej analizy naszej nauczycielki, wciąż bym myślała, że to książka o niczym. Beckett pełen jest ukrytych symboli (i bynajmniej nie takich jak u Dana Browna) i naprawdę ciężko jest to rozgryźć, nie wspomagając się analizą fachowca.
 No ale moja druga połowa zachwyca się Beckettem, a plakat na tramwaju wyglądał tak zachęcająco, że kupiłam bilet i nawet na moje nieszczęście namówiłam jeszcze jedną dziewczynę, by poszła ze mną. Ona nie wiedziała, czego się spodziewać, więc spędziła godzinę i czterdzieści minut, wiercąc się w fotelu i zastanawiając - o co chodzi?!
 Przyznam, że nie wiem, o co chodziło. Cztery postacie, czekające na koniec, prowadzące (pozornie) puste dialogi, bardzo surowa dekoracja i dużo ciszy. Angielski na pewno był w pewien sposób przeszkodą, bo ciężko docenić błyskotliwe kwestie, jeśli nie rozumie się połowy z nich, ale mimo wszystko, czułam, że nie tylko ja się nudzę. Koniec "Końcówki" (bo tak brzmi polski tytuł) ciągnął się przez bite pół godziny, przez które mogłam przeanalizować odpowiedź na pytanie "Za jakie grzechy tutaj siedzę?".
  Po stronie "plusów" na pewno znajdzie się gra świateł (bo to jedyna rzecz, którą udało mi się dostrzec bez pomocy z zewnątrz) - na początku scena tonie w żółtym świetle, które wraz z upływem, ekhm, akcji gaśnie, by zostawić miejsce zimnemu, białemu światłu.
 Aktorzy podobno są bardzo znani w Australii (choć o żadnym wcześniej nie słyszałam) i ich gra nie była zła, ale w tak niezrozumiałej dla mnie sztuce ciężko mi ją było docenić.
 Trzy osoby chyba były podobnego zdania co ja, bo wyszły w trakcie sztuki. Ja stwierdziłam, że dotrzymam do końca, nie było łatwo, ale dałam radę.

Mimo tego wszystkiego, bardzo się cieszę, że poszłam do teatru, bo mimo że nie jest to moja ulubiona forma dokulturalniania się. staram się wybrać na jedno przedstawienie roczne. Zobaczyłam przepiękny budynek Southbank Theatre, poobserwowałam przychodzących ludzi, dowiedziałam się, że Beckett nie jest dla mnie... Co cię nie zabije, to cię wzmocni, prawda?
 Na pewno warto chodzić do teatru, ale jeśli nie jest się wybitnym znawcą, to chyba lepiej wybrać przedstawienia łatwiejsze w odbiorze. Następnym razem na pewno nie będę udawać mądrzejszej niż jestem i obejrzę coś lżejszego.

Tuesday, 21 April 2015

Healesville Sanctuary


Nie wiem czy wiecie, ale ten sympatycznie wyglądający zwierzaczek na powyższym zdjęciu to diabeł tasmański (nie przypomina kolegi Królika Bugsa, prawda? :)). Healesville Sanctuary to takie australijskie zoo, w którym można zobaczyć rodzimą faunę z bardzo bliska. I nawet jeśli pod względem krajobrazów nie jest to najbardziej malownicze miejsce w stanie Victoria, frajdy przy spotkaniu z wombatami (niestety, bateria mi wysiadła, gdy je fotografowałam...), kangurami etc. jest co niemiara!
 Po drodze można zatrzymać się w William Rickets Sanctuary, by pooglądać zintegrowane w kamieniu rzeźby, a także stanąć na jednym ze wzgórz , by podziwiać Melbourne z daleka.
 A potem można dziwić się rozmiarom dziobaka (myślałam, że są kilka razy większe niż w rzeczywistości), karmić papużki, przytulić się do koala (za dodatkową opłatą, niestety...) czy też patrzeć zza szyby na węże. I mam nadzieję, że to jedyne moje spotkanie z gadami na tym kontynencie, jeśli kiedykolwiek zamierzacie jechać do Australii to mentalnie przygotujcie się na ludzi wysyłających Wam i publikującym na facebooku miliony rankingów "najniebezpieczniejszych zwierząt w Australii". Kangur też na nim jest (bo jak się wkurzy, to może kopnąć) i jak narazie to jedyne niebezpieczne zwierzę, które widziałam z bliska :)
 Healesville proponuje dwa pokazy - jeden o dziobaku, a drugi o różnych ptakach (dużo sokołów czy innych drapieżnych) i przyznam, że "gadająca" papużka udająca tygrysa, to jedna z najsłodszych rzeczy, jaką było mi dane zobaczyć! Piękny dzień w super miejscu - czego więcej można sobie życzyć? :)









Saturday, 18 April 2015

More of Sydney


No, w końcu wyrównałam, jeśli chodzi o zdjęcia z Sydney, przecież mam jeszcze tyle innych miejsc do pokazania! (nie mówiąc już o tym, że Melbourne aż się prosi o bardziej uważne sfotgrafowanie!). 

Ta ptaszyska można spotkać w większości parków, nie próbujcie nawet zostawiać kanapki na trzy sekundy, byłam świadkiem, jak z prędkością światła zjadło szynkę, a potem zabrało się za bułkę...

Za nic w świecie nie umiem sobie przypomnieć nazwy parku ze zdjęcia poniżej, w samym sercu miasta (googluję maps i żadna nazwa nie zapala mi żarówki nad głową!), ale był przecudny.


Sydney Tower Eye to po Operze i Harbour Bridge trzecia największa atrakcja miasta. Oczywiście cena biletu zbija z nóg, więc tylko popatrzyłam sobie od dołu.





Starbucks uważa, że Harbour Bridge lepiej się prezentuje na kubku z Sydney niż Opera. Ja uważam, że nie, i dlatego kubka nie zakupiłam. Na tym z Melbourne umieścili pociąg. Rany. Bo pociąg to najciekawsze, co można zobaczyć w Melbourne... Przynajmniej nie mam dylematu, czy dźwigać te ceramiczne kubki ze Starbucksa do wzbogacenia mojej kolekcji czy nie (kolekcja marna, bo na razie tylko jeden z Hamptons, jeden z Londynu, a ten z Nowego Jorku pęknięty :( ) :)